[NASZ WYWIAD] Bińkowski: Wszystko wskazuje na to, że inflacja w tym momencie się nie zatrzyma

Jeśli gospodarka hamuje i się nie rozwija, wówczas łatwo znajduje się na drodze do kryzysu i recesji. Jest to więc szalenie trudna sytuacja z punktu widzenia tzw. policy makers, tj. rządu i instytucji publicznych. Muszą one przecież dbać o wzrost gospodarczy i starać się, by ten okres trudniejszy ekonomicznie nie okazał się zbyt dotkliwy dla obywateli. A jednocześnie dławić inflację, która sama się zlikwidować nie chce i wciąż rośnie. Z Jakubem Bińkowskim, członkiem zarządu i dyr. Departamentu Prawa i Legislacji Związku Przedsiębiorców i Pracodawców, rozmawia Maciej Pawlak.

Inflacja CPI w Polsce w sierpniu 2022 r. w porównaniu z sierpniem ub. roku wzrosła o 16,1%, a w stosunku do lipca br. wzrosła o 0,8%. Podobnie wzrosła inflacja HICP w eurostrefie do 9,1%, w tym w 3. krajach bałtyckich wynosi ponad 20% (a np. w Niemczech 8,8%, w Belgii 10,5%). Czy do końca br. inflacja będzie rosnąć, czy też się zatrzyma na obecnym poziomie? Kiedy zacznie spadać?
Ten odczyt GUS o 16,1% inflacji w Polsce chyba zaskoczył większość analityków. W komentarzach rynkowych sprzed ogłoszenia tego wyniku dominowało przekonanie, że nastąpi ustabilizowanie się inflacji mniej więcej na dotychczasowym poziomie. Chyba nie było analityka, który spodziewałby się zwiększenia jej wzrostu i to w tak istotnym stopniu. Bo przecież jej wysokość wyniosła w lipcu wyniosła 15,5%. Szczególnie niepokojący wydaje się fakt dynamicznego wzrostu inflacji bazowej, tj. oczyszczonej z cen, na które państwo nie ma wpływu: energii, paliw i innych cen administrowanych. Bowiem osiąga ona już poziom ok. 10%. A była ona istotnie wyższa niż w pozostałych państwach europejskich jeszcze w momencie, w którym problemu z inflacją nie mieliśmy. Był to sygnał świadczący o tym, że na rynku może się coś niepokojącego wydarzyć w najbliższym czasie. Od tego czasu rosnąca inflacja występuje już na całym świecie.

Jak będzie się ona kształtować u nas w najbliższym czasie?
Jeśli prześledzimy komentarze ze strony rynku, jak również instytucji publicznych w ciągu ostatniego roku, to punkt kulminacyjny, szczytowy najwyższego poziomu inflacji, sukcesywnie się przesuwa. Pamiętamy, że ten szczyt miał mieć miejsce przed wakacjami, potem był przesunięty na sierpień, a ostatnio mówi się, że ma nastąpić na przełomie 2022/2023 r. Zaś w opinii niektórych analityków - na początku przyszłego roku. Bo przecież wtedy dopiero odczujemy w pełnej skali wzrost cen gazu i energii elektrycznej. Należy przy tym pamiętać o efekcie czysto matematycznym związanym ze sposobem naliczania inflacji. Jest to jej stopa liczona rok do roku - w tym przypadku zachodzi efekt podwyższonej bazy, bo już mniej więcej rok temu inflacja była relatywnie wysoka. Naturalnie jej stopa będzie redukowana tym, że będzie odnosiła się do jej podwyższonych poziomów dokładnie sprzed 12. miesięcy od momentu odczytu. Zatem zachodzi tu mechanizm powodujący, że te odczyty nie będą w pełni odzwierciedlały tego, czym będziemy prawdopodobnie dysponowali w swoich portfelach. W każdym razie wszystko wskazuje na to, że inflacja w tym momencie się nie zatrzyma, a na przestrzeni kilku najbliższych miesięcy spadku cen raczej nie doświadczymy. Przy tym niewykluczone, że ta podwyższona stopa inflacji będzie nam jeszcze towarzyszyć przez o wiele dłuższy okres niż byśmy tego chcieli.

Jedną z jej głównych przyczyn jest wzrost cen energii, w tym gazu. Prezes Urzędu Regulacji Energetyki opowiedział się ostatnio za zamrożeniem cen gazu w 2023 r. dla odbiorców indywidualnych. Gdyby władze opowiedziały się za tym rozwiązaniem, jaki to będzie miało wpływ na poziom inflacji w przyszłym roku?
Nie chciałbym się odnosić do tej konkretnej propozycji. Ale za każdym razem, w momencie, w którym mamy do czynienia z dynamicznym wzrostem cen danego surowca, prędzej czy później pojawia się pomysł wprowadzenia albo cen maksymalnych, albo zamrożenia cen. Jest to swoisty mechanizm obronny - uważamy, że jest drogo, a może być jeszcze drożej. Więc lepiej nie dopuszczać, by tak się stało. Ale zapominamy przy tym o tym, że ceny na rynku fluktuują: raz są wyższe, innym razem - niższe. Gdy jednak ceny czegokolwiek są zamrażane na „górce” cenowej, utrwalają się oczekiwania, że dany produkt czy usługa będą kosztować tyle, co w chwili tej „górki” cenowej. Podczas gdy, być może, gdybyśmy mrożenia cen nie przeprowadzili i gdyby oczekiwań na tym „zamrożonym” poziomie nie ustanowili, to być może ta cena dalej fluktuowałaby i była przy tym istotnie niższa. Zatem jest to praktyczny problem, który można mieć z pomysłami typu mrożenie cen czy ustanawianie ich maksymalnego poziomu. One ustawiają pewien pułap ceny, do której podmioty sprzedające dany produkt, usługę czy dobro, przyzwyczajają się i z której prawdopodobnie niechętnie będą schodzić. I to nawet, gdy po temu nastaną warunki rynkowe. Tu tkwi potencjalne niebezpieczeństwo owej propozycji mrożenia cen gazu.

Czy pomysł wspólnych zakupów gazu przez grupy państw unijnych - np. w Norwegii , USA czy na Bliskim Wschodzie - mógłby realnie wpłynąć na zahamowanie wzrostu cen tego paliwa?
Rynki surowcowe mają zasięg globalny. W chwili, gdy istnieje bardzo duży światowy popyt na gaz, bo brakuje węgla, to państwa europejskie konkurują o możliwość zakupu gazu nie tylko między sobą, ale także np. z państwami azjatyckimi. Zatem naturalnie, jeśli potencjał tych państw można byłoby skumulować i dokonać wspólnie takich zakupów, to rzecz jasna ich siła jest dużo wyższa. Można wówczas negocjować lepsze warunki, a wręcz uzyskać pierwszeństwo w kolejce do takich zakupów. Wydaje się więc, że wspólne zakupy stanowiłyby dobry instrument w kupowaniu np. gazu. Rzecz jasna pod warunkiem, że w ramach takiej grupy zakupowej znalazłyby swoje zastosowanie zasady dobrej współpracy.

W II kwartale PKB Polski zmniejszył się realnie (czyli po odjęciu wpływu wzrostu cen) o 2,1 proc. względem poprzedniego kwartału - podał GUS, rewidując wstępne szacunki o spadku na poziomie 2,3 proc. Czy jest to poważny sygnał świadczący o zapaści polskiej gospodarki? Czy to oznaka tzw. recesji technicznej? Jaki może być wzrost PKB w całym br.?
Jest to sygnał świadczący prawdopodobnie o tym, że realizuje się jeden z groźniejszych scenariuszy, a więc stagflacyjny. Jeśli mamy podwyższoną inflację, ale przy tym dynamiczny wzrost PKB, firmy raczej nie obawiają się o swoją przyszłość i inwestują, konsumenci dokonują zakupów, nastroje gospodarcze są dobre. Wtedy można wdrażać narzędzia do oddziaływania na inflację - w rozmaity sposób zmniejszyć z rynku nadmiar środków przeznaczanych na konsumpcję, schładzać popyt. Istnieje w takich warunkach duże pole manewru w zakresie polityki pieniężnej państwa. Natomiast w warunkach, gdy inflacja jest podwyższona, a jednocześnie nie ma wzrostu gospodarczego, bądź jest on bliski zeru, czy wręcz ujemny, to jest to sytuacja, z której bardzo trudno jest znaleźć rozwiązanie. Z jednej strony bowiem rosnąca inflacja każe schładzać gospodarkę, poprzez podwyższanie stóp procentowych dla ściągania pieniędzy z rynku - tak, by zahamować wzrost cen. Zaś z drugiej strony, jeśli gospodarka hamuje i się nie rozwija, wówczas łatwo znajduje się na drodze do kryzysu i recesji. Jest to więc szalenie trudna sytuacja z punktu widzenia tzw. policy makers, tj. rządu i instytucji publicznych.

Dlaczego?
Muszą one przecież dbać o wzrost gospodarczy i starać się, by ten okres trudniejszy ekonomicznie nie okazał się zbyt dotkliwy dla obywateli. A jednocześnie dławić inflację, która sama się zlikwidować nie chce i wciąż rośnie. Co ważne, w naszym najnowszym, opublikowanym Indeksie nastrojów przedsiębiorców „Busometr ZPP” odnoszącym się do sektora MŚP w I półroczu br., badaniu które przeprowadzamy regularnie od ponad 10. lat, okazało się, że jest to drugi z rzędu najniższy odczyt w jego historii. A ściśle rzecz biorąc ten poprzedni okazał się już najniższy w historii, a obecny - jest jeszcze niższy. Firmy już odczuwają, że zaczął się czas trudny gospodarczo, jakiego prawdopodobnie nie mieliśmy już od bardzo dawna. A jednocześnie pole reakcji na dynamicznie rosnącą inflację staje się coraz węższe. W końcu nie chcemy nadmiernie zadusić czy też schłodzić gospodarki. Zatem obecna jej sytuacja na pewno będzie dużym wyzwaniem dla władz, prawdopodobnie największym, z jakim przyjdzie im się zmierzyć w najbliższym czasie.

Czy w związku z wyhamowaniem cen na rynku mieszkań deweloperskich, obejmujących ok. 2/3 wszystkich u nas realizowanych, mamy już do czynienia w tym segmencie nieruchomości z rynkiem kupującego, który ma do czynienia z pewną nadpodażą wolnych lokali?
Od rynku kupującego znajdujemy się jeszcze obecnie bardzo daleko. Obecnie obserwujemy wyhamowanie tempa wzrostu cen. W moim przekonaniu raczej nie ma szansy na to, żeby w większych aglomeracjach, bardziej atrakcyjnych mieszkaniowo, ceny spadły na trwałe. One prawdopodobnie, jeśli przez chwilę będą niższe, później wrócą do swych wcześniejszych poziomów. A być może jeszcze trochę urosną. I dopiero na tym wyższym poziomie się ustabilizują. Nie widzę więc obecnie żadnych symptomów „rynku kupującego” na rynku nieruchomości - wręcz nie spodziewałbym się ich w najbliższej przyszłości.

 

Źródło

Skomentuj artykuł: