Obecna, ok. 5-procentowa inflacja może się po prostu wymknąć. I znów stać się bardzo wysoka. A jeśli dochodzi do spadku wzrostu konsumpcji wewnętrznej, a także do spadku produktywności, jeśli pogarszają się wyniki w zakresie inwestycji zagranicznych w Polsce, a jednocześnie trwa stagnacja na pograniczu kryzysu w gospodarce niemieckiej, to się wiąże z tym, że siła nabywcza polskiego pieniądza będzie malała, a inflacja może rosnąć. W tej sytuacji Narodowy Bank Polski musi robić swoje i będzie jeszcze długo utrzymywał stopy procentowe na dzisiejszym poziomie - mówi w rozmowie z Maciejem Pawlakiem dla portalu filarybiznesu.pl Bogdan Rzońca, europoseł, przewodniczący Komisji Petycji w Parlamencie Europejskim.
Maciej Pawlak: W przyjętej przez Sejm ustawie budżetowej na 2025 rok wzrost PKB wyniesie 3,9 proc., a inflacja średnioroczna - 5 proc. Dochody budżetu wyniosą 632,6 mld zł, wydatki 921,6 mld zł, zaś deficyt sięgnie 289 mld zł, czyli 7,3 proc. PKB. Po tegorocznym już i tak rekordowym deficycie (240 mld zł) wydawało się, że w związku z wszczęciem przez UE procedury nadmiernego deficytu, w kolejnych latach będzie on malał. Jakie są dla naszej gospodarki konsekwencje zwiększenia deficytu do takich rozmiarów?
Bogdan Rzońca: Doprowadzenie do tak ogromnego deficytu budżetowego jest dowodem skrajnej nieodpowiedzialności rządzących. Ten budżet na 2025 rok jest tak naprawdę budżetem do maja, a więc do wyborów prezydenckich. Ekipa Donalda Tuska dobrze o tym wie, więc nie mogła inaczej zrobić, czyli wybrała to, co najgorsze. Przygotowała budżet na niecałe pół roku z ogromnym deficytem, po to, by dociągnąć do tych wyborów. Bo na razie mamy do czynienia z ogromną kompromitacją gospodarczą tej ekipy. Wobec tego taki deficyt stanowi przejaw klajstrowania różnego rodzaju niedostatków i zaciągania zobowiązań na poczet tego, co będzie się działo później. A działo się będzie bardzo źle, bo zarówno Unia Europejska pogrążona jest w kryzysie gospodarczym, jak i Polska jest w takim kryzysie.
Jakie są szanse na obniżki stóp procentowych przez RPP NBP (od roku na poziomie 5,75 proc.) w przyszłym roku w sytuacji, gdy może to nie nastąpić w 2025 r. jak zasugerował w czwartek prezes NBP Adam Glapiński? Czy faktycznie bardziej prawdopodobne jest, że nastąpią one w 2026 r.? Pod jakim warunkami?
Jedno jest teraz pewne. Na razie nie będzie żadnych obniżek, dlatego, że przez kolejne miesiące będziemy znajdować się w stanie podwyższonej inflacji, przekraczającej cel inflacyjny NBP, tj. maksymalnie 3,5 proc. A Narodowy Bank Polski nie może sobie w tej sytuacji pozwolić na żadne eksperymenty. Obecna inflacja będzie się jeszcze bardziej rozkręcać. Już w tej chwili w okresie przedświątecznym staje się coraz bardziej widoczna, bo ludzie będą robić zakupy przed Bożym Narodzeniem, ale z drugiej strony zobaczą co i ile podrożało na półkach sklepowych czy na bazarach. Zdadzą sobie sprawę, że zmalała ich siła nabywcza. Wobec tego ta podwyższona inflacja będzie się dalej utrzymywała – przez styczeń, luty itd. Bo przecież pamiętajmy, że dalej będą obowiązywały wysokie stawki za prąd, gaz i ciepło. Sama zapowiedź przedłużenia obecnych częściowo odmrożonych stawek za te nośniki energii do końca września 2025 r. nie zabezpieczy bowiem niedostatków poszczególnych sektorów naszej gospodarki, tj. gospodarstw domowych, samorządów, firm małych, średnich i największych. Zatem istnieje wysokie ryzyko, że inflacja będzie coraz wyższa. Więc NBP musi utrzymywać stopy procentowe na obecnym poziomie.
Co to oznacza dla polskiej gospodarki?
To dla niej bardzo zła wiadomość. Ponieważ obecna, ok. 5-procentowa inflacja może się po prostu wymknąć. I znów stać się bardzo wysoka. A jeśli dochodzi do spadku wzrostu konsumpcji wewnętrznej, a także do spadku produktywności, jeśli pogarszają się wyniki w zakresie inwestycji zagranicznych w Polsce, a jednocześnie trwa stagnacja na pograniczu kryzysu w gospodarce niemieckiej, to się wiąże z tym, że siła nabywcza polskiego pieniądza będzie malała, a inflacja może rosnąć. W tej sytuacji NBP musi robić swoje i będzie jeszcze długo utrzymywał stopy procentowe na dzisiejszym poziomie.
Jeszcze w końcu listopada obecna większość sejmowa zdecydowała o tym, że podwyżki cen energii dla gospodarstw domowych przesunięte zostaną z 1 stycznia na 1 października przyszłego roku, a wobec samorządów – na 1 kwietnia 2025 r. Jednocześnie te przesunięcia wprowadzenia podwyżek cen prądu, gazu i ciepła nie obejmą polskich firm, które będą płacić więcej za nośniki energii już od początku stycznia 2025 r. Jak polskie firmy mogą odczuć te podwyżki?
Już odczuwają. Protestują bardzo mocno przeciwko temu zwłaszcza gospodarstwa rodzinne. To się będzie pogłębiać. Chodzi głównie o firmy rodzinne, które już obecnie ledwo wiążą koniec z końcem, a także o tzw. jednoosobowe działalności gospodarcze (samozatrudnionych). Jest to jednocześnie bardzo niebezpieczne dla całości gospodarki. A więc myślę, że nastroje społeczne w związku z tym bardzo się pogorszą.
Z czego mogą wynikać różnice dotyczące ostatecznie zaproponowanych przez obecne władze terminów całkowitego „uwalniania” cen nośników energii, zwłaszcza wobec gospodarstw domowych i firm?
Przy wszystkich działaniach podejmowanych przez obecny rząd oni wiedzą, że już przy całym tym rozdęciu wydatków budżetowych, co było jedną z przyczyn tak ogromnego deficytu, budżet „leży” także wskutek słabego poziomu inwestycji. Przecież największe spółki Skarbu Państwa nie dostarczają odpowiednio wysokich dywidend, wskutek czego polski budżet pustoszeje. W tej prawdopodobnie sytuacji zrodził się wśród rządzących pomysł, by ten potężniejący deficyt sfinansować wyższymi cenami energii, za które będą płacić nasze firmy. Muszą one sobie, zdaniem rządzących, „jakoś poradzić”. Tymczasem przy tych wszystkich występujących niedostatkach, kosztach wzrostu funkcjonowania firm, istnieje przecież wiele obszarów, gdzie trwają protesty społeczne. Np. niedofinansowana jest policja, narażone jest bezpieczeństwo państwa na działanie różnego rodzaju elementów kryminalnych, a naszej policji brakuje pieniędzy na benzynę, na drukarki itd. To jest po prostu nieprawdopodobne. Do tego dochodzi duży problem w polskich szpitalach. Proszę zwrócić uwagę na to, że ze względu na ich niedostateczne dofinansowanie odsuwane są w czasie zabiegi operacyjne. W dodatku słyszymy o tym, że niektóre samorządy nie otrzymują obecnie pieniędzy na wypłaty dla nauczycieli. To już jest w tej chwili plagą. A jednocześnie rząd tych problemów nie dostrzega, zamiata pod dywan i przykrywa rozprawą z politykami obecnej opozycji, zaś media głównego nurtu o tym wszystkim nie informują, bo boją się Tuska. A ten, robiąc dobrą minę do złej gry, mówi, że „czołg jedzie dalej, uchwaliliśmy budżet”. Tylko co z tego, skoro wystarczy on, jak wcześniej wspomniałem, na pół roku.
W czerwcu 2024 r. mediana wynagrodzeń miesięcznych brutto w gospodarce narodowej wyniosła 6507,39 zł (dokładnie tyle samo osób zatrudnionych zarabiało poniżej i powyżej tego poziomu). Była więc tym samym niższa o 19,2% od przeciętnego miesięcznego wynagrodzenia brutto - 8057,41 zł. Kiedy nasze średnie wynagrodzenie osiągnie poziom Niemiec (4 373 euro, tj. około 19 tys. zł)?
Zapomnijmy o tym przy takim stanie gospodarki, przy wygaszaniu inwestycji, a jednocześnie spadku zatrudnienia - bo przecież społeczeństwo nękane jest nie tylko kiepskim stanem inwestycji, ale i spadkiem zatrudnienia. Firmy zwalniają, wobec tego nożyce będą się rozwierać. A więc światowe kraje rozwinięte będą nam uciekać. A u nas przyrost wynagrodzeń w przyszłym roku będzie bardzo niski. O dorównywaniu w zarobkach do obecnego poziomu Niemiec możemy niestety sobie obecnie w tej sytuacji tylko pomarzyć. Żadne dane nie wskazują na to, że znajdziemy się w mocnym trendzie rozwojowym. I to mimo, iż przecież Niemcy przeżywają obecnie stagnację gospodarczą. Ich wzrost w kolejnych kilku ostatnich latach pozostaje na poziomie bliskim zera. Nasz wzrost PKB miał co prawda w br. osiągnąć poziom 3%, ale jak wiadomo i tak będzie niższy. To zresztą jest zresztą za mało, by szybko doganiać bogatsze od nas kraje, takie, jak Niemcy, ponieważ realne działania gospodarcze obecnie rządzących Polską obarczone są zauważalnymi coraz bardziej procesami zwolnień w zakładach pracy, brakiem pieniędzy w poszczególnych sektorach, protestami społecznymi. Widać wyraźnie, że Tusk o tym wszystkim wie, więc przy obecnym, dziurawym budżecie pieniędzy na znaczniejsze podwyżki płac nie będzie w stanie znaleźć. Boi się tych ogromnych rozmiarów deficytu budżetowego, a to skutkuje – jak mówiłem - zapaścią w poziomie bezpieczeństwa wewnętrznego, bo policji brakuje pieniędzy, brakuje ich także w szpitalach itd.