Sobolewski: Inflacja tylko „wizytuje” cel inflacyjny, a za chwilę będzie nas znów straszyć

W kierunku zwiększania inflacji oddziaływać będą również zmiany o charakterze administracyjnym, w tym likwidacja tzw. Tarcz antyinflacyjnych wprowadzonych jeszcze przez poprzedni rząd. Chodzi o zdjęcie od 1 kwietnia zerowego VAT na żywność, stopniowe uwalnianie cen energii czy szereg podwyżek cen, które były ekonomicznie uzasadnione, ale z powodów o charakterze lokalnie, lub krajowo politycznym, nie były realizowane. Wśród tych podwyżek wymieniłbym ceny biletów komunikacji miejskiej, parkowania, odbioru ścieków itd. Są to wszystko rzeczy, które bardzo silnie zależą od kosztów pracy i kosztów energii. A te przecież wzrosły, tyle, że nie poszły za tym podwyżki zależących od nich cen usług - powiedział w rozmowie z Maciejem Pawlakiem dla portalu filarybiznesu.pl Kamil Sobolewski, główny ekonomista Pracodawców RP.

Maciej Pawlak: Gabriela Masłowska z Rady Polityki Pieniężnej w wywiadzie dla PAP nie wykluczyła podwyżek stóp procentowych jeszcze w br. Jakie mogłyby być powody takiego kroku ze strony RPP, skoro w ostatnim czasie najczęściej zastanawiano się raczej, kiedy RPP obniży stopy?

Kamil Sobolewski: Także inna członkini RPP, Joanna Tyrowicz, na kilku ostatnich posiedzeniach RPP głosowała za podwyżką stóp – nawet o 1 punkt procentowy. Nie jest więc to nowe podejście do wysokości stóp procentowych. Zaś co do rozmów o obniżkach – one faktycznie miały miejsce. Nasiliły się na krótko przed ostatnimi wyborami parlamentarnymi. Przy czym w ostatnim kwartale przed wyborami RPP obniżyła stopy o łącznie 1 punkt proc. Była to decyzja zaskakująca dla większości ekonomistów, w mojej ocenie nieuzasadniona sytuacją gospodarczą i inflacyjną w Polsce. Kojarzyła się raczej z kalendarzem wyborczym, którą to hipotezę zdaje się potwierdzać zmiana retoryki NBP po wyborach. Raptem bowiem okazało się wówczas, że z przestrzeni, co do której prezes Adam Glapiński deklarował, że widzi ją do obniżek stóp, robi się raczej przestrzeń do wstrzymania dalszych obniżek. To była dla rynku zaskakująca informacja – nastąpił ponowny skok w retoryce NBP. Można się wobec tego zastanawiać, czy kalendarz zmian w stopach procentowych NBP nie był podporządkowany kalendarzowi wyborczemu.

Jednak inflacja w ciągu ostatniego roku systematycznie kurczy się z miesiąca na miesiąc.

Ostatnio inflacja zaskakuje nas raczej pozytywnie – szybciej spada. Jest to pokłosie niskich napięć geopolitycznych na głównych, światowych rynkach surowcowych, w tym energetycznych i żywnościowych. M.in. dzięki tym zjawiskom inflacja w Polsce spadła w okolice 3% w marcu. Niestety nie oznacza to jej trwałego spadku do celu inflacyjnego, który wynosi 2,5% +/- 1 punkt proc. Bowiem już od kwietnia będzie dynamicznie rosła. I raczej wśród ekonomistów panuje konsensus, że wyjdzie poza cel inflacyjny najpóźniej we wrześniu. Wątpliwość jest taka, czy do końca br. sięgnie bardziej 5 czy bardziej 7%.

Dlaczego inflacja zacznie rosnąć?

Powodem takiego jej wzrostu w dalszej części br. będzie z jednej strony silny popyt konsumencki. Nastąpi on wskutek podwyżki na początku br. płacy minimalnej w br. o 19,4%, podwyżki płac w sferze budżetowej o 20%, podwyżki płac nauczycieli o 30% i indeksacja świadczenia 500+ o 60% (do 800 zł). To bardzo wspomaga siłę nabywczą gospodarstw domowych i powoduje, że mogą one więcej wydawać. Zaś w warunkach inflacji, która w br. średniorocznie wyniesie zapewne ok. 6%, oznacza to bardzo silny realny wzrost świadczeń. W związku z tym, nawet jeśli gospodarstwa domowe na konsumpcję, a nie na oszczędności, przeznaczą tylko część wzrostu dochodów, to wykreuje silny impuls popytowy. W konsekwencji doprowadzi to do nasilenia zjawisk inflacji bazowej.

Jakie są inne spodziewane przyczyny wzrostu inflacji w kolejnych miesiącach br.? Np. według jednej z czołowych światowych agencji ratingowych, S&P Global Ratings, średnioroczna inflacja w Polsce w 2024 r. osiągnie poziom 5,4%, a więc prawie dwukrotnie wyższy niż w lutym. 

W kierunku zwiększania inflacji oddziaływać będą również zmiany o charakterze administracyjnym, w tym likwidacja tzw. Tarcz antyinflacyjnych wprowadzonych jeszcze przez poprzedni rząd. Chodzi o zdjęcie od 1 kwietnia zerowego VAT na żywność, stopniowe uwalnianie cen energii czy szereg podwyżek cen, które były ekonomicznie uzasadnione, ale z powodów o charakterze lokalnie lub krajowo politycznym, nie były realizowane. Wśród tych podwyżek wymieniłbym ceny biletów komunikacji miejskiej, parkowania, odbioru ścieków itd. Są to wszystko rzeczy, które bardzo silnie zależą od kosztów pracy i kosztów energii. A te przecież wzrosły, tyle, że nie poszły za tym podwyżki zależących od nich cen usług. Prowadzi to do tego, że samorządy miast czy spółki miejskie ponoszą bardzo wysokie koszty, nie mając przy tym zwiększonych przychodów. Pojawiają się w związku z tym deficyty tych podmiotów – ta sprawa prawdopodobnie będzie nagłaśniana po zbliżających się wyborach samorządowych.

Jakie to będzie miało konkretne konsekwencje?

Spółki komunalne, w tym komunikacyjne będą zapewne wówczas bardziej skłonne podnosić ceny swoich usług niż obecnie – tuż przed wyborami. Zwłaszcza wówczas, gdy nowi włodarze samorządów zorientują się, że bez podjęcia takich kroków trudno im będzie spiąć komunalne budżety. Zatem takie podwyżki wynikają nie tylko ze zmian podatkowych czy wycofywania Tarcz antyinflacyjnych, ale też z sytuacji finansowej samorządów, których budżety zostały mocno zmniejszone w ostatnich dwóch latach przy wysokiej inflacji i jednoczesnym braku możliwości podwyższania cen. W związku z tym wydaje się, że ceny administracyjne również będą oddziaływać w stronę wyższej inflacji. Dlatego nie można jej uznać za ustabilizowaną w celu inflacyjnym, ale za taką, która obecnie go „wizytuje”, a za chwilę będzie nas znów straszyć.

W marcowym badaniu przez GUS koniunktury wśród polskich firm sektor finansowy i ubezpieczeniowy oceniają koniunkturę najbardziej korzystnie (+21,3), choć poniżej średniej długookresowej (+25,6). Najbardziej pesymistyczne oceny formułują firmy przemysłowe (-7,2), transportowe i magazynowe (-4,7) oraz budowlane (-4,0). Kiedy można oczekiwać powrotu optymizmu wśród firm przemysłowych, transportowych i budowlanych?

Nie tylko GUS-owskie wskaźniki nastrojów przedsiębiorców, ale też szereg innych wskaźników, np. publikowane przez SGH, bądź wskaźnik PMI (Purchasing Managers’ Index), wskazują na poprawę sytuacji, ale z poziomów bardzo złych. Takim naturalnym dla nich jest 50. Nasze firmy znajdują się jednak wciąż poniżej 50, choć przy tym wskaźniki te powoli rosną.

Jak te wskaźniki są wyliczane?

Przyjmując, że aktywność gospodarcza wynosi 100, firmy spodziewają się, że spadnie np. do 90, zatem oznacza to pewnie, iż 40% z nich spodziewa się poprawy, a 60% - pogorszenia. Wówczas taki PMI nurkuje. Zaś gdy taka sytuacja, tj. pogorszenie, się faktycznie realizuje, to wskaźnik ten powraca do poziomów neutralnych, czyli, jak w przypadku PMI, czy wskaźnika koniunktury GUS – do 50. Ale odbywa się to wszystko po zrealizowaniu tych negatywnych prognoz. Co do zasady takie wskaźniki koniunktury powinny mieć charakter, jak określają to statystycy, „powracający do średniej”. Jednak w związku z tym, że ten wskaźnik w Polsce długo nie wracał do średniej to pokazuje, że wciąż jesteśmy bombardowani takimi sygnałami, wskazującymi na pogorszenie – może mniejsze niż wcześniej (może część tego pogorszenia się już zrealizowała?), ale dalej sytuacja ma się pogarszać. Patrząc na koniunkturę przedsiębiorstw w Polsce czy w Niemczech, które mają dość podobną do naszej strukturę gospodarki, widać dość wyraźną dywergencję, tj. zaskakującą różnicę pomiędzy aktywnością gospodarczą w sektorze produkcyjnym, w stosunku do sektora usług. W tym ostatnim koniunktura się powoli odradza, natomiast w produkcyjnym wciąż jest zła.

Dlaczego?

Trudno nie wiązać tego w istotnym stopniu z odwróceniem kierunków dostaw surowców, np. energetycznych: węgiel płynie do Polski z Kolumbii czy z Australii, a nie jedzie pociągiem z bliskiego Donbasu. Wdrożone zostały sankcje na Rosję eksportowe i importowe. W związku z tym choćby nawozy sztuczne, czy produkcja energochłonna – stały się teraz mało opłacalne. Bowiem ceny energii skoczyły w naszym kraju do poziomów najwyższych bodaj w całej Unii Europejskiej. Jest to pokłosiem wojny Rosji na Ukrainie, ale także tego, że rekordowo mało na tle innych krajów UE inwestowaliśmy np. w OZE. I tym samym byliśmy najbardziej podatni na szok cenowy w odniesieniu do tradycyjnych surowców energetycznych. Można więc powiedzieć, że przewala się przez naszą gospodarkę efekt bardzo ujemnego wpływu tych wszystkich zdarzeń na jej aktywność.

Czym to się przejawia?

Choćby mrożenie cen prądu wywiera pozytywny wpływ na tych, którym je zamrożono, ale nie dla tych, którzy muszą udźwignąć koszty i konsekwencje takiego mrożenia. Zatem firmy energetyczne, które w czasie takiego wyjątkowego wyzwania powinny inwestować, nie bardzo mogą to robić, gdy muszą odprowadzać środki na tzw. Fundusz Wypłaty Różnicy Ceny (wytwórcy energii są zobligowani do dokonania odpisu na ten cel).

Wrócę do pytania: kiedy powróci optymizm wśród firm przemysłowych, transportowych czy budowlanych?

Odpowiedź na to pytanie musi uwzględniać pokłosie obecnie występujących czynników, które są nieprzewidywalne. Zdarza się przecież na rynkach surowców, gdy widać, że np. jeden statek transportujący surowce, który zderza się z mostem, może zdestabilizować transport w jakimś regionie, podobnie, jak jeden statek, stojący w poprzek Kanału Sueskiego. A zdarzają się przecież także większe wstrząsy. Zakładając więc, że nie dojdzie do większych perturbacji, szoków zewnętrznych, czy gwałtownych zmian w scenariuszach toczonych obecnie na świecie wojen itd., wydaje mi się, że bardzo dużo zależy od polityki gospodarczej państwa. Bo niestety trudno sobie wyobrazić odwrócenie negatywnych tendencji, które wiążą się z wojną – a więc np. bardzo szybki powrót Rosji do normalnych łańcuchów dostaw. Zatem choćby obecne wojny są trwałym elementem szoków zewnętrznych, podobnie, jak wydatki zbrojeniowe, które choć teoretycznie powinny pobudzać gospodarkę, to niestety ze względu na zapaść w polskim przemyśle zbrojeniowym, w bardzo dużym stopniu trafiają za granicę. A gdyby tej złej sytuacji nie było, to mogłyby finansować produkcję w Polsce i w konsekwencji zasilać dochody firm podwykonawczych czy pracowników firm wykonawczych w Polsce. Tego jednak niestety nie ma. Wobec tego z punktu widzenia dochodów społeczeństwa, jest to pewien utracony potencjał.

A co z optymizmem wśród naszych przedsiębiorców?

Na to pytanie trudno o precyzyjną odpowiedź. Musimy tu uwzględnić tempo filtrowania się tego negatywnego procesu, o którym mówiłem, do naszej gospodarki. Natomiast rząd prowadzoną przez siebie polityką gospodarczą może bardzo pozytywnie wpłynąć na ten optymizm przewidywalnością. Bowiem optymizm w biznesie objawia się wtedy, gdy wiadomo, co będzie. Wtedy przedsiębiorcy są w stanie się przygotować na pewne sytuacje, podjąć określone decyzje inwestycyjne. Np. żeby używane w działalności firm sprężarki i pompy były bardziej energooszczędne, albo, by produkować więcej energii, przestawić sposób produkcji, poszukać nowych produktów linii biznesowych. Tymczasem takiej przewidywalności nie było, bo nie było np. wiadomo, czy stopy procentowe wyniosą 10%, czy może tylko 3%. Przedsiębiorcy nie wiedzieli także, jakie zmiany nastąpią w prawie. Bowiem proces stanowienia prawa za czasów poprzedniej ekipy był niestety z punktu widzenia biznesu swoistą „czarną skrzynką”. Tym samym był źródłem niespodzianek, nie zawsze pozytywnych. Pokazał to tzw. Polski ład, wprowadzony od początku 2022 r., do którego przez ten czas wprowadzono kilkaset poprawek. Zawierał szereg opresyjnych, nie wiadomo skąd wyjętych przepisów, które bardzo zmieniały rzeczywistość i dotykały bardzo wielu branż. Pod tym względem panuje teraz wśród przedsiębiorców wielka nadzieja na zmianę. Ale jednocześnie docierają do nich pewne sygnały niepewności.

Na czym polegają?

Np. takim źródłem niepewności jest w tej chwili polityka ministerstwa rodziny, pracy i polityki społecznej. W kontekście jego planów istnieją co najmniej 2 punkty wzmacniające dotychczasową niepewność wśród przedsiębiorców. Po pierwsze chodzi o projekt wprowadzenia 4-dniowego dnia pracy. Z punktu widzenia gospodarki jest to czysta herezja. Nie potrafię sobie bowiem wyobrazić, jak w warunkach kurczącego się przyrostu naturalnego mielibyśmy w naszym kraju zrezygnować z tego jednego dnia pracy co tydzień, tj. z łącznie 20% nakładu pracy. Zaś druga regulacja bardzo istotna z puntu widzenia biznesu to wysokość płacy minimalnej. Miałaby ona – zgodnie z intencją poprzedniego rządu - po podwyżce w ciągu ostatnich dwóch lat o 40%, zostać zamrożona do czasu, aż spadnie do rekomendowanego w dyrektywie UE poziomu 47-50% średniej płacy. A pamiętajmy, że obecnie w naszym kraju wynagrodzenie minimalne wynosi 55% średniej płacy. I mimo wszystko istnieją plany jej dalszego podnoszenia. Zatem z punktu widzenia opłacalności produkcji przemysłowej, usługowej czy rolniczej, stanowi to wielki problem. Bardzo silnym źródłem niepewności są obecnie także gospodarcze i społeczne konsekwencje „zielonego ładu”. 
 

Źródło

Skomentuj artykuł: