[NASZ WYWIAD] Domańska: Polityka NBP pod kierunkiem profesora Glapińskiego jest dobrze prowadzona

Ważne są dobre, pozytywne relacje pomiędzy prezesem NBP a ekipą rządzącą naszym krajem, zwłaszcza tą jej częścią, która decyduje o drugim filarze polityki gospodarczej - działaniach w obszarze fiskalnym. A takie te relacje od wielu lat na szczęście są. Wzajemne „dogadywanie się”, brak napięć na linii bank centralny-rząd to ważny czynnik, który potencjalnie wpływa na pozytywne postrzeganie Polski przez rynki finansowe. Z dr hab., prof. SGH Agnieszką Domańską, prezesem Instytutu Staszica, rozmawia Maciej Pawlak.

Wciąż nie wiadomo, kiedy nastąpi wybór prezesa NBP na kolejną kadencję. Obecna kończy się w czerwcu, a nadal nie ma terminu plenarnego głosowania w Sejmie. Czy taka niewiadoma jest, w kontekście obecnego kryzysu, wojny na Ukrainie, niepokojącym sygnałem dla rynków finansowych?
Oczywiście, decyzja w sprawie kolejnej kadencji musi zapaść na tyle wcześniej, by nie pojawiły się okoliczności wskazujące na jakąś niestabilność w tym niezwykle istotnym obszarze funkcjonowania polityki gospodarczej państwa. Gdyby pojawił się jakiś problem, np. konflikt wokół wyboru prezesa Narodowego Banku Polskiego, to z całą pewnością miałby on negatywny wpływ na nasze szeroko rozumiane gospodarcze interesy - przede wszystkim na odbiór naszego kraju jako partnera w przestrzeni międzynarodowej, jako miejsca lokowania kapitału finansowego, dokonywania inwestycji i tak dalej. Zadaniem władz gospodarczych jest m.in. pilnowanie wizerunku Polski jako kraju stabilnego, ponieważ ta kwestia jest dla rynków finansowych bardzo ważna. Tak od zawsze zachowywali się międzynarodowi inwestorzy i dysponenci tzw. wielkiego kapitału, którzy kierują się wbrew pozorom bardzo prostymi „odruchami”, podlegając przecież opisywanym w literaturze ekonomicznej i udowodnionym w badaniach empirycznych mechanizmom stadnym („owczy pęd”). Nie można więc doprowadzać do sytuacji czy okoliczności, w których spadłoby zaufanie do naszego kraju albo żeby pojawiła się tzw. nerwowość rynków finansowych.

Szczególnie w obecnej sytuacji?
Zwłaszcza w trudnej geopolitycznej sytuacji, z jaką mamy obecnie do czynienia. Wojna jest tuż za naszymi granicami. Reakcje i myślenie o Polsce jako o partnerze i obszarze lokowania kapitału ze strony szerokorozumianego świata finansów, inwestorów na pewno są w znacznym stopniu zdeterminowane przedłużającym się konfliktem zbrojnym tak blisko nas, w który jesteśmy chyba najbardziej ze wszystkich krajów UE zaangażowani politycznie. Mam na myśli oczywiście opowiadanie się po stronie Ukrainy, lobbowanie na jej rzecz na tzw. europejskich salonach (i nie tylko zresztą tam), bycie jej „adwokatem” jeśli chodzi o dostawy broni, sprzętu, strategiczne restrykcje wobec Rosji itd. Niestety od wielu tygodni mamy znacznie osłabioną walutę w stosunku do walut rozliczeniowych w handlu światowym. Możliwa ucieczka kapitału dodatkowo by ją oczywiście osłabiła. Mamy już przecież dwucyfrową inflację, a więc siła nabywcza złotówki jest mocno „podkopana”. Na szczęście inflacja jest obecnie jak wiadomo nie tylko polskim problemem.

Czyli brak informacji, kiedy będzie głosowanie, może być faktyczne złym sygnałem dla tego rozchwianego, pełnego emocji rynku?
Dokładnie tak. Może przełożyć się na dodatkowe poczucie braku stabilności w ogóle w naszym regionie Europy i mogłoby bardziej osłabić naszą walutę.

Czy Adam Glapiński powinien być prezesem NBP przez kolejną kadencję?
Moim zdaniem - tak. Między innymi dlatego, że ważne są dobre, pozytywne relacje pomiędzy prezesem NBP a ekipą rządzącą naszym krajem, zwłaszcza tą jej częścią, która decyduje o drugim filarze polityki gospodarczej - działaniach w obszarze fiskalnym. A takie te relacje od wielu lat na szczęście są. Wzajemne „dogadywanie się”, brak napięć na linii bank centralny-rząd to ważny czynnik, który potencjalnie wpływa na pozytywne postrzeganie Polski przez rynki finansowe. Oczywiście NBP jest z prawnego punktu widzenia instytucją niezależną od rządu, co gwarantuje konstytucja. I niezależnie podejmuje decyzje, które uważa za najlepsze z punktu widzenia makroekonomicznego bezpieczeństwa - zwłaszcza w aspekcie stabilności pieniądza krajowego. Jednak przy obecnym „bałaganie” w tak wielu sferach, przy międzynarodowej zawierusze - wolę już, żeby rząd i bank centralny płynnie ze sobą współpracowały. Przy tym dodajmy, że polityka NBP pod kierunkiem profesora Glapińskiego jest dobrze prowadzona, służy interesom gospodarczym naszego kraju; to znaczy - służy tym interesom przez pryzmat dbałości o stabilność waluty narodowej. Jedyna rzecz, która może zasługiwać na krytykę, to zbyt późne podniesienie stóp procentowych - zresztą kwestia podnoszona przez wielu analityków od dobrych kilku miesięcy.

Dlaczego?
Bo w sytuacji, kiedy inflacja od dawna coraz wyraźniej zaczynała przyśpieszać - co było już bardzo widoczne przed ubiegłorocznymi wakacjami, to już wtedy powinny być podjęte przez RPP działania, które by zahamowały tempo wzrostu cen i wygasiły oczekiwania inflacyjne. W związku z tym, podwyżki stóp procentowych moim zdaniem przyszły zbyt późno. Natomiast jeśli chodzi w ogóle o działania banku centralnego jako odpowiedzialnego za dbanie o stabilność waluty i ochronę jej wartości - działania za kadencji prezesa Glapińskiego były bardzo dobrze ukierunkowane. Można zwrócić uwagę na przykład na to, że w ostatnich latach polski bank centralny dokonywał intensywnego skupu złota oraz w ogóle gromadzenia rezerw walutowych. W tej chwili w zasobach Narodowego Banku Polskiego mamy - z tego co wiem - ok. 230 ton złota, a prezes Glapiński zapowiadał, że w 2022 r. ma zamiar zakupić kolejne 100 ton. Była to dalekowzroczna polityka, można powiedzieć „antycypacyjna” chociaż to określenie stricte dotyczy trochę czegoś innego. Ostatecznie jak się okazało – działania te okazały się naprawdę ratunkowe, gdy nieoczekiwanie przyszły trudne czasy. To wszystko, łącznie ze świadomym uwzględnianiem znaczenia złota w zarządzaniu rezerwami dewizowymi teraz zaowocowało większą stabilnością waluty i - tak jak powiedziałam - lepszym wizerunkiem Polski i polskiej waluty na rynkach finansowych.  

Szczególnie na tak trudne czasy, jakie mamy obecnie.
Tak, mamy trudne czasy, ale już wcześniej liczono się z tym, bo sytuacja z wielu powodów wydawała się niepewna i to niestety się potwierdziło. Kto obserwował to, co się dzieje na świecie i stać go było na krztynę realizmu i zdrowego rozsądku – przygotowywał się na ewentualność rosyjskich ataków, a nawet wojny wraz ze wszystkimi jej konsekwencjami, w tym oczywiście ekonomicznymi. Przepraszam za kolokwializm i wtręt, ale naprawdę nie trzeba było być wróżką, by wiedzieć, że Rosja wraz z Niemcami zaczynała wcielać w życie plan podporządkowania sobie ekonomicznego reszty Europy via Nord Stream 1 i 2. Podobnie, jak nie trzeba być wróżką, by wiedzieć, że Rosjanie będą mordować, torturować, gwałcić i rabować - bo to niezmienne było jest i będzie przez całą historię. Potrzebny zwyczajny common sense. Wracając do tematu - dziś jako Polska mamy pewne zabezpieczenie na różnych polach, w tym oczywiście w energetyce, gdzie przecież strategicznie intensywnie dywersyfikowano źródła dostaw. W tych obszarach całość wydaje się przemyślana, spójna plus właśnie ta polityka NBP, która przygotowywała polską gospodarkę na niepewne czasy. Podsumowując - dobra intuicja ekonomiczna.

A co z euro? Czy warto się spieszyć do euro?
Absolutnie do euro nie powinniśmy się spieszyć. Można zapytać, co miałoby nam dać przyjęcie euro w obecnej sytuacji: wystarczy spojrzeć na wyniki ekonomiczne krajów strefy euro przez ostatnie 10 lat.

Zwłaszcza kraje południa Europy…
W całej strefie euro przez ładnych ostatnich kilka lat sytuacja makroekonomiczna jest określana zwrotem - „secular stagnation”. Dotyczy to faktycznie zwłaszcza południa UE, ale wyniki krajów leżących na zachodzie kontynentu tworzących rdzeń eurolandu absolutnie nie zachwycały - zwłaszcza od czasów poprzedniego kryzysu tzw. „subprime” 2007-2009, ze wzrostem oscylującym przeciętnie wokół 1,5%.  

Stagflacja?
Dokładnie chodzi o coś innego. „Secular stagnation” oznacza uporczywą stagnację ekonomiczną, która przejawia się bardzo słabym wzrostem PKB i wysokim bezrobociem, co obserwowaliśmy nawet w krajach „starej Unii”, tj. w rdzeniu strefy euro - mimo prób ożywienia gospodarki poprzez obniżanie nominalnych stóp procentowych, które w końcu spadły do poziomu 0%. Zdecydowana większość krajów UE miała w ostatnim dziesięcioleciu przyrost PKB oscylujący wokół 1 czy 2%. Mówię o okresie po 2011 r., kiedy cały świat zaczynał „wygrzebywać” się ze skutków załamania gospodarczego po finansowym kryzysie. Francja dopiero na dwa lata przed 2020 osiągnęła tempo wzrostu PKB ok. 2%; podobnie było we Włoszech, Portugalii czy Hiszpanii. Nie mówiąc jak zwykle o Grecji, która np. w latach 2015-2016 miała ujemny wzrost PKB. Trochę lepiej, ale niewiele było w Niemczech, Holandii czy Dani (tj. nieco „bliżej” 2%). Plus bardzo wysokie bezrobocie zwłaszcza w strefie euro i zwłaszcza w jej południowej części. I trzecie „zwłaszcza” - wśród ludzi młodych. Od wielu lat podawało się przecież, że młodzi Hiszpanie, Portugalczycy czy Włosi w jednej piątej a nawet jednej czwartej ich liczby pozostają bez pracy przez wiele lat. Co prawda wskaźniki bezrobocia sukcesywnie spadały od 2012 roku, ale i tak większość strefy euro notowała znacznie gorsze wyniki makroekonomiczne niż Polska, której tempo wzrostu PKB sięgało 5%, a tuż przed ogłoszeniem pandemii przekroczyło ten wskaźnik (mogła się z nami równać np. Estonia). Już nawet nie wspominam oczywiście o danych z ostatnich dwóch lat będących skutkiem narzucanym samowolnie przez rządy lockdownów i restrykcji, ograniczania możliwości prowadzenia biznesów i pracy zawodowej - przez co ogólne wyniki gospodarcze nagle stały się po prostu - ujemne. Teraz do tego wszystkiego doszła jeszcze inflacja, która już na dobre rozszalała się po unijnych gospodarkach i która jak wiadomo będzie jeszcze większa i to wcale nie wskutek samych oczekiwań proinflacyjnych ze strony społeczeństw.

Jak wygląda zadłużenie krajów UE w porównaniu z Polską?
Wiele krajów strefy euro już dawno nie spełnia lub tylko w niewielkim stopniu spełnia kryteria konwergencji realnej (tzw. kryteria z Maastricht), których dotrzymanie kwalifikuje przecież do uczestnictwa w Unii Gospodarczej i Walutowej. Dotyczy to przede wszystkim    maksymalnej wielkości długu publicznego i deficytu budżetowego. Podajmy kilka „pierwszych z brzegu” przykładów. Zadłużenie netto w stosunku do PKB (nie mówiąc o brutto) według danych międzynarodowego Funduszu Walutowego, np. we Francji w latach 2012-2019 oscylowało wokół 86-88%, we Włoszech co roku osiągało 118-119% (dług publiczny brutto wynosił zaś rokrocznie ok. 180%), Portugalia miała ok.110-113% (brutto 125-130%). Na tym tle Polska ze swoimi 44-45% to oaza odpowiedzialności i stabilności.

Oczywiście można by powiedzieć, że strefa euro nie jest - zgodnie z teorią optymalnych obszarów walutowych - prawdziwą unią monetarną, bo nie spełnia warunku posiadania wspólnej polityki fiskalnej. Wspólna polityka budżetowa być może mogłaby służyć lepszym wynikom makroekonomicznym całej strefy w sensie pobudzania, stabilizacji i długookresowego wspierania sytuacji gospodarczej w krajach, które są jej członkami. Ale to oznaczałoby konieczność transferów fiskalnych między krajami na wielką skalę.

Co to znaczy?
Nie chcę wchodzić w całą dyskusję i wykładnię tego. W skrócie – kraje osiągające lepsze wyniki musiałyby finansowo, ze wspólnego budżetu wspierać np. Grecję czy Włochy, na co oczywiście nie chcą się zgodzić „unijni sknerzy”, jak Niemcy, Dania czy Holandia. Czytałam ostatnio, że gdyby na przełomie 2021/2022 zweryfikować wypełnianie przez kraje strefy euro kryteriów z Maastricht to okazałoby się, że w unii walutowej mogą pozostać jedno lub dwa państwa. Nie to, że projekt się sypie. On się rozsypał. Czy Polska miałaby chcieć do tego grona, do tego projektu należeć? Oznaczałoby to oczywiście pozbycie się drugiego filaru polityki gospodarczej, jaką jest polityka monetarna - niezależna od innych krajów i od innych interesów politycznych, realizowana i zarządzana przez suwerenne władze banku centralnego. Mamy własną walutę, możemy decydować, jakie wykorzystać instrumenty i mechanizmy w obszarze polityki pieniężnej, też w zakresie wspierania rozwoju ekonomicznego NBP. W imię czego mielibyśmy z tej niezależności rezygnować?

Źródło

Skomentuj artykuł: