[NASZ WYWIAD] Soroczyński: Gdybyśmy doszli do stóp na poziomie 15-17%, zdusiłoby to polską gospodarkę

W Polsce mamy dodatkowy kłopot. Bo nasz złoty się raczej osłabia, a nie wzmacnia, mimo, że sytuację gospodarczą mamy lepszą niż u naszych głównych partnerów. Ale wskutek osłabienia złotego u nas inflacja jest w ciągu ostatnich dwóch lat wyższa o 2-4 pkt. proc., niż gdzie indziej. A np. Amerykanie ten kurs mają stały - bo przecież to dolar, obok m.in. euro jest punktem odniesienia dla innych walut. Z Piotrem Soroczyńskim, głównym ekonomistą Krajowej Izby Gospodarczej, rozmawia Maciej Pawlak.

6% wynosi stopa referencyjna po decyzji RPP. Czy podczas następnych comiesięcznych posiedzeń Rady czekają nas kolejne podwyżki o 0,75 pkt. proc. czy w innym rozmiarze? Jakie są szanse na to, by po wakacjach nastąpiły obniżki stóp?

Prawdopodobnie jeszcze jakieś kolejne podwyżki stóp są przed nami. Bo przecież nie ma co ukrywać, inflacja jest wciąż bardzo wysoka. Prawdopodobnie dalej będzie rosła. Trzeba pamiętać, że te podwyżki, które były ostatnio, a ta czerwcowa była przecież dziewiąta z rzędu, wciąż rosły w wolniejszym tempie niż inflacja. One ją goniły, ale z opóźnieniem. Wystarczy porównać obecną, prawie 14-proc. stopę inflacji z 6-proc. stopą referencyjną. Gdyby to porównać do sytuacji sprzed roku, kiedy inflacja wynosiła 4%, a stopa - 0,1%, to widać, że obecnie RPP prowadzi bardziej łagodną politykę, niż wtedy, a przecież nastąpiło w międzyczasie 9 kolejnych podwyżek stóp.

Jak więc dalej będą rosły stopy i inflacja?
Prawdopodobnie inflacja będzie wciąż rosła do miesięcy letnich. Być może koło sierpnia osiągnie swój szczyt - ale o tym dowiemy się we wrześniu, kiedy zostanie ogłoszony oficjalny komunikat o sierpniowej inflacji. Tymczasem może się okazać, że do tego czasu stopy będą rosły, i to niewykluczone, że z jakąś przerwą, bo zdaje się RPP nie odbędzie w sierpniu, z powodu przerwy wakacyjnej, swego comiesięcznego posiedzenia. Tak czy inaczej powinniśmy być przygotowani na to, że jeszcze przed nami jakieś dwie-trzy podwyżki stóp. Jeśli byłyby one zbliżone swoimi rozmiarami do tego, co nastąpiło w ostatnich miesiącach, to ta najwyższa stopa osiągnie poziom ok. 7-8%. Być może któraś z tych podwyżek okaże się nawet jednoprocentowa, tak jak jedna z ostatnich.

Dlaczego?
Co do zasady nie żyjemy już od pięciu lat w czasach, kiedy stopy procentowe chroniły deponentów przed inflacją. Odeszliśmy od tego w 2017 r. Tak naprawdę nastąpiło to z pięcio-siedmioletnim opóźnieniem w stosunku do tego, co się działo na świecie. Bowiem w wielu krajach po kryzysie finansowym banki centralne raczej starały utrzymywać niskie stopy, zasiały rynek płynnością, by pobudzić popyt, pobudzić kredyty. My przez jakiś czas utrzymywaliśmy takie konserwatywne podejście, ale w końcu przestaliśmy. Stąd raczej nie należy się obecnie spodziewać, że stopy dogoniłyby u nas inflację, a następnie ją przegoniły, by na koniec ją zdusić. Bo też, nie oszukujmy się, gdybyśmy doszli za jakiś niedługi czas do stóp na poziomie 15-17%, zdusiłoby to polską gospodarkę.

To jaki przewiduje pan dalszy rozwój sytuacji?
Może się za chwilę okazać, że za rok, o ile nie nastąpią jakieś - obecnie nieprzewidywalne szoki - inflacja obniży się do ok. 7-9%. A wówczas także stopy mogłyby osiągnąć podobny poziom. Wtedy będziemy oczekiwali, że inflacja, zacznie się zmniejszać. Prawdopodobnie, wraz z nadejściem jesieni, nastąpi wejście w szybko rosnącą bazę porównawczą, bo przecież z podwyższoną inflacją mieliśmy do czynienia w ub.r., ale dopiero w jego ostatnich miesiącach zaczęła gwałtownie przyspieszać. I to samo miało miejsce w pierwszych miesiącach br. Zatem od października br. do kwietnia-maja 2023 r. będzie coraz wyższa baza do porównań. I choćby z tego powodu tempo wzrostu cen będzie ograniczane. To nie znaczy, że ceny przestaną rosnąć. Ale nie będą już rosły tak szybko, jak ostatnio. Więc pewnie za rok w maju-czerwcu inflacja osiągnie poziom 7-9%. A jeśli równocześnie stopy procentowe wynosiłyby ok. 8%, a może 6,5-7% - wówczas RPP mogłaby podejmować decyzje o ich stopniowym obniżaniu. Jest to prawdopodobnie spójne z tym, o czym mówił prezes NBP Adam Glapiński, że w połowie tego roku będzie szczególnie wnikliwie przyglądał się sytuacji w naszej gospodarce pod kątem tego, czy stopy można byłoby już zacząć zmniejszać.

W 2023 r. inflacja w Polsce powinna być pod kontrolą, a w 2024 r. znajdzie się poniżej 5% - powiedział dziennikarzom prezes NBP Adam Glapiński. „Inflacja pod kontrolą” - ale na jakim średniorocznie poziomie w przyszłym roku?
W tym roku inflacja średnioroczna powinna sięgnąć poziomu ok. 12-13%. Natomiast przy scenariuszu optymistycznym w przyszłym roku spadłaby (średniorocznie) do poziomu 6-7%. Na początku 2023 r. będzie to ok. 10%, potem nastąpiłoby kilka szybkich spadków, co w konsekwencji doprowadziłoby do jej stabilizowania się w okolicach 4-6%. Być może w grudniu doszłaby do poziomu 4,5%. W 2024 r. widzę szanse na to, by inflacja kształtowała się już na relatywnie niskim poziomie. Dostrzegam przy tym w odniesieniu do niej pewien problem.

To znaczy?
Myśmy ostatnio wypuścili dwa dżiny z pudełka, które nie psuły inflacji przeszło dwadzieścia lat. Jeden, to tzw. spirala płacowo-cenowa. Zawsze, jako analitycy, się jej baliśmy. Ale przy kilku wcześniejszych, mocnych alertach, że coś się z nią niepokojącego dzieje, jakoś się nie uruchamiała. Jednak, jeśli przedsiębiorcy odpowiedzą pozytywnie na liczne apele społeczne pod hasłem: „z tak wysoką jak teraz inflacją nie ma jak żyć” i dalej będą mocno podwyższać płace pracownikom, to znajdzie to odzwierciedlenie w cenie produkowanych wyrobów. I uruchomi to kolejny wzrost cen w sklepach, który spowoduje kolejne naciski pracowników na wzrost zarobków itd. Przez to, że tego dżina schowaliśmy głęboko przez ostatnie 20 lat, inflacja była relatywnie niska. I to doprowadziło w tym czasie do umocnienia się głębokiego przekonania uczestników życia społeczno-gospodarczego, że inflacji właściwie nie ma

Jak to wygląda w praktyce?
Np. jak umawiamy się co do ceny kupowanego mieszkania czy nowego samochodu, który otrzymamy po iluś miesiącach, to w zasadzie nikt nie uwzględnia faktu, że cena ustalona na dziś - za kilka miesięcy może się wskutek inflacji zmienić. Nie umieszcza się w ramach takich umów żadnych klauzul rewaloryzacyjnych, które pozwalałyby przykładowo za rok, przy odbiorze zamówionego mieszkania, czy innego dobra, zwiększyć uzgodnioną kwotę np. o odpowiednio przeliczony wskaźnik inflacji. Jedyny element rewaloryzacyjny w ostatnich latach dotyczył podwyższanych przez państwo świadczeń społecznych. Ale przecież nie dotyczyło to żadnej stałej rewaloryzacji płac czy cen towarów i usług. Kiedy trzeba było dać wsparcie ze strony państwa, np. wobec wzrostu rent i emerytur - było ono w dużym rozmiarze, ale jego znaczenie z czasem słabło. Zaś utrata wartości związana z obecną inflacją jest tym, o czym eksperci wcześniej sądzili, że będzie miało miejsce za 5 czy 8 lat. Obecnie zaś to się zmienia. Stąd coraz powszechniej panujące przekonanie, by doszło do zwiększenia 500+, np. na 700+ czy więcej. Bo w końcu inflacja w ciągu tak krótkiego czasu, tj. w ostatnim 1,5 roku - a nie jak wcześniej myśleliśmy w ciągu pięciu-ośmiu lat - stała się na tyle dotkliwa, że towary, usługi, płace i rozmaite świadczenia straciły w zauważalnych przez wszystkich rozmiarach na wartości.

Inflacja w USA w maju wyniosła 8,6%, w krajach strefy euro także była dość wysoka. Czy podobnie, jak w Polsce, inflacja będzie tam znacząco spadać nie wcześniej niż w przyszłym roku?
Można powiedzieć, że tak, jak w USA podobnie wygląda to w strefie euro (8,1% w maju). A jeśli popatrzeć na poszczególne kraje tej strefy, to w niektórych z nich inflacja jest sporo wyższa niż u nas. Na przykład w krajach bałtyckich, w Estonii - sięga 19,1% (na Litwie - 16,6%). A polityka monetarna dla całej strefy euro jest znacznie łagodniejsza niż u nas. Bo tam się dopiero mówi, że stopy nie powinny być wciąż zerowe i że należałoby je podnosić. Wszyscy inflację postrzegają przez pryzmat wciąż drożejących surowców: energetycznych i nie tylko energetycznych oraz innych kosztów wytwarzania. Dla rynku konsumpcyjnego istotny jest także wzrost cen żywności. W kontekście zagranicy my w Polsce mamy dodatkowy kłopot. Bo nasz złoty się raczej osłabia, a nie wzmacnia, mimo, że sytuację gospodarczą mamy lepszą niż u naszych głównych partnerów. Ale wskutek osłabienia złotego u nas inflacja jest w ciągu ostatnich dwóch lat wyższa o 2-4 pkt. proc., niż gdzie indziej. A np. Amerykanie ten kurs mają stały - bo przecież to dolar, obok m.in. euro jest punktem odniesienia dla innych walut. Zaś ciąg dalszy rozwoju inflacji w Europie i USA związany jest z - podobnie, jak u nas - głównie z sytuacją na rynkach surowców energetycznych i cenami żywności, a także skutkami wojny w Ukrainie.

Po ostatniej podwyżce stóp procentowych oprocentowanie lokat poszło do góry. Kilka banków zaproponowało stawki do 6,5 proc. Najlepszą obecnie ofertę ma Bank Nowy (dawny BPS), który na lokacie miesięcznej proponuje 7,2 proc. Czy jakiś bank odważy się proponować lokaty oprocentowane powyżej aktualnego poziomu inflacji (13,9%)? Pod jakimi warunkami?
Chodzi o to, czy dany bank ma gdzie prowadzić akcję kredytową, gdzie oprocentowanie kredytów mogłoby być odpowiednio wyższe, niż oprocentowanie depozytów. Weźmy bank nastawiony na krótkotrwałe kredytowanie dóbr trwałego użytku (np. sprzętu AGD). Otóż zawsze w ofercie na taki sprzęt oferowane oprocentowanie było zawsze relatywnie wysokie. Było to związane z potencjalnie wysokim ryzykiem utraty pożyczonych pieniędzy. Wiadomo bowiem, że kredyty konsumpcyjne mają słabszą zwracalność, niż kredyty mieszkaniowe. Bo przecież ogromna większość takich kredytobiorców stara się zrobić wszystko, by na bieżąco spłacać raty i nie oddać mieszkania bankowi. A co do np. spłacanego telewizora - w razie problemów finansowych - łatwiej go „poświęcić” i oddać na poczet niespłaconych rat. Tak to działa. Więc gdyby bank, oferujący obecnie oprocentowanie lokat sporo poniżej poziomu inflacji, miał w co korzystnie zainwestować, to wówczas prawdopodobnie powstałoby pole, by zaproponować klientom wyższe niż obecnie ich oprocentowanie.

Tak się jednak nie dzieje.
No tak. Z drugiej strony bowiem bank może pociągnąć stosunkowo tani pieniądz z rynku międzybankowego i sfinansować taniej. Bo banki, jako całość są trochę nadpłynne. Mają wciąż na rachunkach sporo depozytów ludności i nie do końca są w stanie te środki zagospodarować. Obecnie wszystko wskazuje na to, że akcja kredytowa banków spowolni, zwłaszcza w odniesieniu do kredytów hipotecznych. Zatem oznacza to, że popyt na kredyty jest mały, a mały jest również popyt na lokaty. Banki podkreślają, że wciąż posiadają tak wiele depozytów, że po prostu nie muszą za nie zbyt dużo płacić. Oferta oprocentowania obligacji jest także zresztą umiarkowana w stosunku do poziomu inflacji. Jeszcze o jednym warto pamiętać. Otóż bardzo często oferty bankowe, które wyglądają na bardzo atrakcyjne - ale tylko na miesiąc, czy trzy miesiące. A przecież nie ma gwarancji, że te same banki przedłużą te oferty w takiej samej wysokości także na kolejne miesiące. Może na lepszych, ale może i na gorszych. Wobec tego może lepiej skorzystać z oferty stosunkowo dobrego oprocentowania lokaty - na dłuższy czas, z tym, że może się na zakończenie okazać, że to oprocentowanie było jednak za małe, bo inflacja nie spadnie i będzie wciąż wysoka. Albo skorzystać z oferty depozytów na krótszy czas, np. na kilka miesięcy, ale po jego zakończeniu może się okazać, że gdyby chcieć go odnowić, to już na gorszych niż dotąd warunkach. Trzeba też zwracać uwagę na sytuację, gdy jakiś bank zaczyna ewidentnie przepłacać nad to, co oferują inne banki za analogiczny produkt. To bowiem może wskazywać na prawdopodobieństwo, że taki bank może przeżywać jakieś problemy. Warto wtedy sprawdzić czy znajduje się na pewno pod nadzorem KNF i objęty jest gwarancjami Bankowego Funduszu Gwarancyjnego.

Źródło

Skomentuj artykuł: