Prezes Instytutu Jagiellońskiego: Żyjemy w epoce trzech kryzysów [WYWIAD]

Co do różnic w poziomie inflacji na zachodzie Europy i w środkowo-wschodniej części naszego kontynentu, to wciąż mamy zbyt krótki okres pandemii i związanym z nią koronakryzysem, by można było obiektywnie określić dynamikę ukazanego w danych Eurostatu procesu. Czy dane zjawisko to krótkotrwały epizod, czy jakaś dłuższa i głębsza tendencja? Obecna sytuacja przypomina czasy wojen - wtedy też trudno mówić o realnym rozwoju gospodarczym, czy faktycznym poziomie inflacji - mówi w rozmowie z Maciejem Pawlakiem Marcin Roszkowski, prezes Instytutu Jagiellońskiego.

Jakie konsekwencje niesie dla finansów publicznych, jak i dla kieszeni Kowalskiego, utrzymanie przez Radę Polityki Pieniężnej na jej ostatnim posiedzeniu niskich, bliskich zeru, stóp procentowych?
Wskutek cięcia stóp więcej jest pieniędzy na rynku. A jeśli zderzymy to z mniejszą ilością towarów i usług, które wytwarzamy (wskutek pandemii koronawirusa nie produkowaliśmy ich tak wiele, jak byśmy mogli), spowoduje to w jakiejś perspektywie zwiększenie się inflacji. Jeśli nie teraz, to za parę kwartałów. Można się spodziewać, że prędzej czy później będzie nam ona towarzyszyła. I to rzecz jasna - obok wciąż dającego o sobie znać koronawirusa. Z drugiej strony niskie stopy stanowią element, który ma pomóc w obecnej sytuacji kryzysowej osobom, spłacającym kredyty. Bowiem powoduje potanienie pieniądza i obniża per saldo wielkość rat do spłaty, zwłaszcza kredytobiorcom hipotecznym.

Niektórzy eksperci twierdzą, że wg NBP być może należy realizować działania osłabiające naszą walutę wobec głównych walut międzynarodowych. Czy takie posunięcia wchodzą rzeczywiście w grę?
Polska, posiadając własny bank centralny i własną walutę dysponuje tego typu narzędziami.  Nie musimy nienależąc do strefy euro takich działań koordynować z podobnymi działaniami innych eurokrajów. Możemy elastycznie dostosowywać kursy złotego w sytuacjach kryzysowych. Wielokrotnie byliśmy świadkami takich posunięć. Spektakularnym przykładem na to był moment ostatniego kryzysu finansowego sprzed z górą dekady, gdy Polska, dzięki własnej polityce monetarnej i działaniom Narodowego Banku Polskiego, przeszła go stosunkowo łagodnie. M.in. wskutek samodzielnego dostosowania popytu i podaży na (własny) pieniądz. Zaś gdybyśmy mieli euro, to tak naprawdę najsilniejsze gospodarki europejskie zadecydowałyby, w którym kierunku pójdziemy. Ten przykład pokazuje dobitnie, jakie są zalety posiadania własnej waluty.

Co w sytuacji niskich stóp powinny zrobić osoby, próbujące oszczędzać i chcące lokować posiadane nadwyżki, skoro w tych warunkach inwestycja w lokaty bankowe jest nie tylko nieopłacalna, ale wręcz przynosi straty? A może lepiej trzymać pieniądze w przysłowiowej „skarpecie”?
Nie mamy wciąż ujemnych stóp procentowych, można więc bez strat trzymać oszczędności na koncie bankowym. Obecnie na pewno nadszedł trudny czas na podejmowanie decyzji inwestycyjnych. Choćby z tego względu, że nie wszystkie dostępne tzw. dane fundamentalne dotyczące naszej gospodarki i finansów, publikowane choćby przez GUS czy NBP są do końca jasne. Nie wiadomo, jak długo będzie trwała epidemia, nie wiadomo, jak będą się miały po jej ustaniu podstawy sektorów gospodarki. Trzeba więc po prostu bardzo mocno śledzić i analizować na bieżąco wszelkie pojawiające się informacje i przewidywania, które w obecnych warunkach obarczone są wysokim ryzykiem. Czas pokaże na ile sprawnie wyjdziemy z koronakryzysu. Tak naprawdę dopiero wówczas będziemy mogli podejmować racjonalne decyzje o naszych inwestycjach. Obecnie trudno coś doradzać, bo fundamenty każdej ewentualnej decyzji nie do końca są w tych warunkach jasne.

Ostatnie dane Eurostatu o inflacji w maju w poszczególnych krajach UE pokazują, że jest ona najwyższa w Polsce (wzrosła z 2,9 proc. w kwietniu do 3,4 proc. w maju). Z kolei z danych GUS wynika, że inflacja u nas stale, od kilku już miesięcy, spada (jeszcze w kwietniu wyniosła 3,4 proc., a w maju – 2,9 proc.). Z czego to wynika?
Średnia inflacja liczona w odniesieniu do poprzedniego roku na rok może się okazać różna w zależności od sposobu jej liczenia, procentowej „wagi” jej podstawowych składników, mniej, lub bardziej wpływających na ostateczny uśredniony wynik itd. Eurostat liczy inflację HICP, z kolei GUS - inflację CPI. To, co jest podstawą tego liczenia cały czas się zmienia. Oba ośrodki statystyczne inaczej dobierają „wagi” poszczególnych komponentów inflacji. Tak więc stosują różne metodologie tych wyliczeń. Pewne elementy są stałe, ale np. waga sektora wydatków na żywność, na paliwa czy na opłaty komunalne, jest różna. U nas w swoich wyliczeniach GUS bierze np. pod uwagę ceny regulowane energii elektrycznej (dla gospodarstw domowych), co niekoniecznie uwzględnia Eurostat.

Z tabeli towarzyszącej wynikom majowej inflacji według Eurostatu towarzyszy tabela, z której wynika, że - mocno upraszczając - inflacja 1-3 procentowa dotyczy głównie krajów naszego regionu Europy. W krajach zachodnioeuropejskich panuje z kolei deflacja. Dlaczego?
W epokach kryzysowych funkcjonują różne ratingi i dane makroekonomiczne. A dziś mamy trzy kryzysy: polityczny, gospodarczy i epidemiczny. Są one trudne do zweryfikowania i do oceny. Bo w sytuacji, gdy jest mniej towaru, a jednocześnie więcej pieniądza na rynku, to ceny powinny rosnąć. Do tej pory tak działał rynek. Gdy w niektórych krajach panuje inflacja, trzeba by zbadać te przypadki. Przecież w marcu - kwietniu byliśmy zamknięci, a różne instytucje podawały dane o wzroście gospodarczym, gdy było wiadomo, że prawie nikt nie pracuje. Co do różnic w poziomie inflacji na zachodzie Europy i w środkowo-wschodniej części naszego kontynentu, to wciąż mamy zbyt krótki okres pandemii i związanym z nią koronakryzysem, by można było obiektywnie określić dynamikę ukazanego w danych Eurostatu procesu. Czy dane zjawisko to krótkotrwały epizod, czy jakaś dłuższa i głębsza tendencja? Obecna sytuacja przypomina czasy wojen - wtedy też trudno mówić o realnym rozwoju gospodarczym, czy faktycznym poziomie inflacji.

Tuż przed wybuchem pandemii część ekspertów przewidywała, że może u nas zapanować deflacja. Czy okres pandemii zweryfikował te przewidywania?
Do deflacji doszło już u nas pięć czy sześć lat temu. I NBP w miarę sprawnie poradził sobie z tym zjawiskiem. W najbliższym czasie osobiście bym jej nie oczekiwał. Bowiem obecny impuls inflacyjny jest bardzo mocny. Impulsy antycykliczne, które w ostatnich miesiącach uruchamiał NBP po części z Polskim Funduszem Rozwoju m.in. w postaci Tarczy finansowej, czy szerzej: polityka monetarna naszego banku centralnego, sprawiły, że recesja u nas nie pogłębiała się. Ponadto wspomagały rozwój gospodarki. A to wszystko wywołuje inflację - nie: deflację. Rzecz jasna może się to rozmijać z przeciętnymi odczuciami naszych konsumentów. Wyższe ceny dotyczą nie tylko pietruszki w Centrum Hurtowym w Broniszach, także kilku innych sektorów, np. wywozu śmieci. Z kolei ceny paliw znacząco, w porównaniu z ub. rokiem, obniżają obecny poziom inflacji.

Źródło

Skomentuj artykuł: