NASZ WYWIAD \ Soroczyński: Popyt na mieszkania jest wciąż duży

Może się okazać, że część tych inwestorów globalnych, którzy niezbyt wierzą w Europę, zaczyna dywersyfikować swoje działania. W tej sytuacji polska giełda i gospodarka okaże się dobrą alternatywą - bo z lepszymi od średnimi na naszym kontynencie bieżącymi danymi makro i lepszymi perspektywami. Zaś przy części ryzyk, które u nas nie występują, a zaczęły się pojawiać w Europie, część inwestorów międzynarodowych faktycznie dywersyfikuje miejsce inwestycji giełdowych. Z Piotrem Soroczyńskim, głównym ekonomistą Krajowej Izby Gospodarczej, rozmawia Maciej Pawlak.

Ostatnie tygodnie stoją przynoszą rekordowo wysokie wartości Warszawskiego Indeksu Giełdowego (WIG) - ostatnio w granicach 69 tys. pkt. Tym samym biją dotychczasowe rekordy parkietu ustanowione 14 lat temu. Jaka jest przyczyna? Czy to trend, który utrzyma się dłużej?
Po pierwsze mam wrażenie, że nie do końca byliśmy doceniani przez zagranicę przez kilka ostatnich kwartałów. Więc te wyniki stanowią odreagowanie na ten stan rzeczy. Kiedy świat pędził do przodu, bo uwierzył, że jest już po pandemii, u nas na giełdzie wciąż jeszcze panował pewien marazm. Obecnie to nadrabiamy. Ponadto okazało się, że nasze dane gospodarcze są obiecujące, a inwestorzy instytucjonalni zwracają uwagę na podstawowe parametry gospodarki, np. wzrost rok do roku PKB w II kwartale o 10% - to robi swoje, zachęca ich, by wchodzić na giełdę. Z kolei takie parametry, jak dynamika przemysłu, oceny skutków zniesienia u nas lockdownu - wszystko to sprzyja zainteresowaniu naszym rynkiem. Na to jeszcze nakłada się jeden element: niezbyt wygórowana wycena złotego. Oznacza to, że u nas za dolara czy euro można sporo kupić. Siła nabywcza tych walut byłaby zupełnie inna, niż gdyby za euro trzeba było płacić 4,2 czy 3,8 zł. A inaczej, jeśli euro kosztuje 4,6 zł. Poza tym prawdopodobnie część inwestorów zagranicznych liczy na to, że dolar będzie kupować za pół roku po zupełnie innych cenach - bo przecież jak długo można utrzymywać sztucznie zaniżany kurs waluty? Oni dostrzegają pewne zabiegi, które są u nas przeprowadzane, by złoty nie był zbyt mocny. 

Co z tego ich nastawienia wynika?
Mogą się po prostu w tych rachubach przeliczyć. Może się okazać, że amunicji do osłabiania złotego NBP ma wciąż dużo, ale mimo to inwestorzy mogą liczyć na to, że i tak odkupią na koniec roku dolara czy euro o 3-5% taniej niż obecnie. Zatem moim zdaniem są to wszystko podstawowe czynniki, które mogą przemawiać za utrzymywaniem się hossy na naszej giełdzie. Ponadto mam wrażenie, że nastąpiło pewne przewartościowanie tego, co się dzieje na poszczególnych rynkach światowych. Obecnie panuje nieco mniejsza wiara i zainteresowanie rynkami europejskimi. I może się okazać, że część tych inwestorów globalnych, którzy niezbyt wierzą w Europę, zaczyna dywersyfikować swoje działania. W tej sytuacji polska giełda i gospodarka okaże się dobrą alternatywą - bo z lepszymi od średnimi na naszym kontynencie bieżącymi danymi makro i lepszymi perspektywami. Zaś przy części ryzyk, które u nas nie występują, a zaczęły się pojawiać w Europie, część inwestorów międzynarodowych faktycznie dywersyfikuje miejsce inwestycji giełdowych. Tak, jak kiedyś ograniczała się do kilku bazowych rynków: USA, Francja, Wlk. Brytania czy Niemcy - być może zaczną się rozglądać za rynkiem, stosunkowo bliskim geograficznie, ale zapewniającym nieco wyższe rentowności.

Według wstępnych danych GUS przez siedem pierwszych miesięcy br. oddano do użytkowania 123,5 tys. mieszkań, tj. o 2,3% więcej niż przed rokiem. Czy w kolejnych miesiącach budownictwo mieszkaniowe odnotuje nadal dobre wyniki?
Zdecydowanie tak. Myślę nawet, że taki trend pozostanie w kilku kolejnych kwartałach. Bo przecież w tej branży obowiązuje dwu-trzyletni cykl inwestycyjny. Co napędza tę dobrą koniunkturę? Po pierwsze wciąż występuje głód mieszkaniowy. Jeśli gospodarstwa domowe charakteryzują się w miarę stabilną i w miarę dobrą sytuacją, a teraz duża ich część tak zaczęła ją postrzegać, to kupują mieszkania. A tych - według różnych szacunków brakuje dwa-trzy miliony. Co więcej, kolejne dwa-trzy miliony nadają się do remontu, bo pozostają w standardzie nieprzystającym do współczesnych wymogów: są za małe, w niskim standardzie, czy zbyt daleko od infrastruktury miejskiej. A zatem popyt na mieszkania jest wciąż duży i trzeba go zaspokajać. Ponadto wzmogła go pandemia. 

Na jakiej zasadzie?
Część społeczeństwa doszła do wniosku, że miasto stanowi miejsce, gdzie taka choroba, jak COVID-19, niezwykle łatwo się rozprzestrzenia. Tym bardziej, że niektóre firmy nauczyły się w okresie pandemii, że część zatrudnionych mogą traktować jako osoby, które mogą wykonywać swą pracę zdalnie - u siebie w domu, a nie - w biurze. Takie myślenie u części pracodawców nasiliło się z powodu COVID-19 i pozostało. Wcześniej był mało prawdopodobny wybór miejsca zamieszkania daleko od aglomeracji ponieważ trzeba byłoby do nich regularnie dojeżdżać do pracy. Obecnie jest to do zrobienia, nawet gdyby np. raz w tygodniu należało dojechać do biura odległego o 100 km od domu. Tym bardziej, że wciąż nie wiemy, kiedy pandemia się ostatecznie zakończy, a łatwiej odpocząć we własnym domu, nawet daleko od miejsca pracy, niekoniecznie udając się w egzotyczne tropiki. Tego typu myśleniem można uzasadnić sporą część obecnego popytu budowlanego. 

Na przykład?
Sporo osób ma własne działki, uruchamiają je, by coś samemu na nich wybudować, kupują domki nad jeziorem itd. Zaś kolejna część popytu na budownictwo mieszkaniowe wynika z faktu, że kolejna część osób zrywa bankowe lokaty, które tracą według ostatnich danych średnio 5% rocznie na swej wartości. A mamy już przecież praktycznie trzeci rok ujemnego realnie oprocentowania depozytów. Wobec tego nic dziwnego, że ich dotychczasowi posiadacze przenoszą pieniądze z lokat, zamieniając je na inwestowanie w dobra, które będą zyskiwały na cenie i przez kilka lat będzie można na nich realnie zarobić - kupują mieszkania i domy.

W lipcu br. produkcja sprzedana przemysłu była wyższa o 9,8% w porównaniu z lipcem ub. roku, a w porównaniu z czerwcem br. spadła o 3,9%. Jednak, po wyeliminowaniu wpływu czynników o charakterze sezonowym, w lipcu br. produkcja przemysłu była o 12,6% wyższa niż w lipcu ub.r., a o 0,7% wyższa w porównaniu z czerwcem br. Czy przemysł już wszedł na ścieżkę rozwoju?
Zdecydowanie tak. Pamiętajmy bowiem, że w kwietniu czy w maju br. odnotowywaliśmy po nawet kilkadziesiąt proc. wzrostu w porównaniu z tymi samymi miesiącami rok wcześniej. To było rzecz jasna naturalne, bo było to przecież porównanie ze szczególnie niską bazą - z powodu pandemii - z poprzedniego roku. Ale począwszy od czerwca ub.r. wzrost produkcji sprzedanej przemysłu wrócił już do poziomu z 2019 r. Zatem jeśli się okazuje, że dane czerwcowe i lipcowe są wysokie - bo wzrost 10-procentowy jest faktycznie wysoki - to te wyniki są co najmniej zadowalające. A jeszcze nie tak dawno temu wzrost rok do roku na poziomie nawet 6-7% wydawał się znakomity. Tak więc te 10% wzrostu wydaje się na naprawdę dobrym poziomie, tym bardziej, że w tym czasie wiele firm - w większym niż w poprzednich latach stopniu - wysłało swych pracowników na urlopy. 

Pakiet ustaw, zwany Polskim Ładem, w części dotyczącej zmian podatkowych spowodował obawy wśród przedsiębiorców, zwłaszcza tych, prowadzących jednoosobową działalność gospodarczą (jdg). Według niektórych ekspertów wskutek tego, że obciążenia podatkowe samozatrudnionych wzrosną o połowę (bo nie będą mogli odpisać od podatku składki na NFZ), będą zmieniać formę działalności na spółkę z o.o. lub też zdecydują się na umowę o pracę, a liczba jdg gwałtownie spadnie. Bądź też będą przenosić swoją działalność za granicę. Czy faktycznie przedsiębiorcy mają się czego obawiać?
Moim zdaniem tak. Sytuacja wygląda nieco inaczej w zależności od sposobu rozliczania się przedsiębiorcy, w zależności od tego czy stosuje podatek liniowy, rozlicza się ryczałtem itd. Ale tak naprawdę, praktycznie wszyscy na nowych rozwiązaniach podatkowych stracą. Przy tym nowy sposób rozliczania składki zdrowotnej dotyczy wszystkich przedsiębiorców. Do tej pory płacili co prawda składkę zdrowotną, ale jej w praktyce jej nie widzieli, bowiem w bardzo poważnym stopniu stanowiła zaliczkę na podatek dochodowy. To jest szczególnie istotne w przypadku, gdy ktoś jednocześnie prowadzi dwie działalności gospodarcze w formule jdg, a jeszcze ma dodatkowo etat. Otóż po uchwaleniu propozycji podatkowych z Polskiego Ładu musiałby płacić dosyć sporą składkę zdrowotną - nie odliczalną. Jeśli do tej pory nawet płacił te zaliczki, one i tak stanowiły zaliczki na podatek dochodowy. A jeśli był etatowcem okazywało się, że miał z tego tytułu zwrot podatku z innej działalności. A gdy nie będzie podlegać to odliczeniu, to z każdej działalności (etatu) będzie tę składkę musiał płacić. Moim zdaniem nowe rozwiązania podatkowe uderzają w podstawową przedsiębiorczość, skoro od każdej działalności trzeba będzie płacić składkę zdrowotną. A przecież na zdrowy rozum akurat składka zdrowotna nie powinna być zróżnicowana w zależności od formy prowadzonej działalności. Jeśli ma nie funkcjonować dyskryminacja w zależności od płci, wieku, stanu zdrowia, to wszyscy powinniśmy w Polsce płacić składkę zdrowotną w tej samej wysokości. Co do zasady albo jest dostęp do danej usługi (w tym przypadku: możliwości leczenia w publicznej służbie zdrowia), albo - nie. Dlaczego ktoś ma płacić za nią dwa razy więcej, tylko dlatego, że dwa razy więcej zarabia?

Wysokość innych podatków/składek jest jednak zróżnicowana.
Oczywiście. Np. podatek dochodowy powinien być progresywny, bo degresywny jest VAT. Możemy rzecz jasna dyskutować o tym, jak duża ma być ta progresja podatkowa. Ale akurat w składce zdrowotnej progresja nie ma sensu. Tymczasem to najwięcej zarabiający, pozostający w relatywnie najlepszym stanie zdrowia i najlepiej o siebie dbający, będą płacili wysoką składkę, a osoby mające problemy zdrowotne - ze względu na starszy wiek, będą mieć składkę niską. Wobec tego moim zdaniem akurat ta jedna składka powinna być płacona dokładnie w tej samej wysokości przez wszystkich. W dodatku na innych rozwiązaniach podatkowych, choć, jak zapowiada rząd korzystnych dla dużej części podatników, stracą samorządy, bowiem przekazywane im będą łącznie niższe niż obecnie dochody z PIT i CIT. Za to przedsiębiorcy będą płacić wyższe składki zdrowotne - ale pójdą one na administrację.

Źródło

Skomentuj artykuł: