Cena uprawnień do emisji dwutlenku węgla (CO2 ) przekroczyła już 50 euro za tonę, co zdaniem ekspertów „zabija” już nie tylko węgiel, ale stawia olbrzymi znak zapytania także przed inwestycjami w źródła gazowe. Coraz więcej jest więc apeli do Komisji Europejskiej o interwencję, ale ta odpowiada, że nie będzie interweniować na rynku, żeby bronić go przed "spekulantami".
Unijny komisarz ds. klimatu i jednocześnie wiceprzewodniczący KE, Frans Timmermans na konferencji European University Institute stwierdził, że wysoka cena jest potrzebna, aby osiągnąć cele klimatyczne UE. Jednocześnie jego opinie potwierdzają, że skok cen nie ma nic wspólnego z realiami ekonomicznymi, a jest wynikiem głównie spekulacji jak na giełdzie.
Rynek przewiduje propozycje legislacyjne UE
A te zakładają dalsze zaostrzenie polityki klimatycznej - prawdopodobnie już w lipcu KE ogłosi nowe propozycje zmian w dyrektywie ETS dotyczącej uprawnień do emisji CO2 pomagające osiągnąć nowy 55-proc. cel redukcji CO2 do 2030 r.
System handlu uprawnieniami miał poprowadzić unijną gospodarkę do neutralności klimatycznej, ale stał się hamulcem tego procesu, ponieważ firmy nie mają pieniędzy na kosztowną, „zieloną” modernizacją
Posłowie do Parlamentu otrzymują coraz więcej petycji i apeli ze strony organizacji zrzeszających firmy z branż energochłonnych. Prezesi i menagerowie ostrzegają, że unijna polityka klimatyczna hamuje rozwój ich przedsiębiorstw i doprowadza do granicy opłacalności
Zdaniem agencji Bloomberg jeszcze w tym roku należy się spodziewać przebicia kolejnej, psychologicznej bariery 75 euro za uprawnienia do emisji CO2. Tymczasem przed wybuchem pandemii uprawnienia kosztowały około 25 euro. Od tamtego czasu zmalało zapotrzebowanie na energię, a cena prawa do emisji wzrosła dwukrotnie. Rodzą się pytania o spekulacyjne tło tak drastycznych podwyżek i brak reakcji ze strony unijnych instytucji - zaznacza Kloc.
KE ma wiele możliwości ograniczenia tak skokowych wzrostów. Mogłaby wykorzystać np. mechanizm tzw. rezerwy stabilizacyjnej i rzucić na rynek więcej uprawnień, zbijając ich cenę. Zdaniem ekspertów, ETS byłby lepszy, gdyby istniał korytarz cenowy dla kursu uprawnień.
Uczestnicy rynku wiedzieliby wtedy, że cena nie wzrośnie powyżej pewnego poziomu, ale i nie spadnie. Wprowadziłoby to większą pewność dla firm, uspokoiło rynek, tak jak „wąż walutowy” reguluje pieniądz krajów wchodzących do strefy euro. Jeszcze kilka miesięcy temu unijni oficjele zapowiadali takie mechanizmy ograniczające „spekulację”. Ale Frans Timmermans rozwiewa te nadzieje.
- Myślę, że cena powinna być znacznie wyższa niż nawet 50 euro – czytamy w biuletynie Politico Pro, który go cytuje. Rosnące ceny uprawnień z entuzjazmem przyjmują też ekologiczni radykałowie oraz firmy z sektora energetyki odnawialnej. Jednak tradycyjne branże, które wciąż stanowią fundament unijnej gospodarki, szukają sposobu na wyrównanie strat. Przedstawiciele ArcelorMittal, jednego z liderów europejskiego rynku stali, ostrzegają przed ryzykiem „ucieczki emisji”, czyli przeniesienia produkcji do krajów o mniej rygorystycznych normach środowiskowych.
Teraz mamy prawdziwy problem. Nasi globalni konkurenci nie mają takich ograniczeń dotyczących emisji dwutlenku węgla. Znacznie utrudnia to nam inwestowanie w nowe technologie
Liderzy innych energochłonnych branż także alarmują, że rosnąca cena praw emisyjnych pozbawia ich środków na inwestycje w dekarbonizację.
Znacznie wyższe koszty emisji dwutlenku węgla mogą mieć odwrotny skutek, polegający na ograniczeniu kapitału na innowacje i technologie niskoemisyjne. To cienka granica między zachęcaniem do inwestycji a ich hamowaniem
Jest to problem, którego nie dostrzegają albo nie chcą dostrzegać entuzjaści Zielonego Ładu
Według informacji portalu WysokieNapiecie.pl nie wszyscy brukselscy urzędnicy są tak entuzjastycznie nastawieni do wysokich cen. W dyskusji jaka się wywiązała w wskazywali, że według prognoz samej KE 50 euro to miała być cena uprawnień dopiero w 2030 r. a tak szybki wzrost cen stwarza olbrzymią niepewność dla chcących inwestować – nie tylko dla wielkiej energetyki węglowej czy gazowej (inwestycjami w te źródła mało kto w Brukseli się przejmuje), ale przed wszystkim dla przemysłu. Korzysta on z darmowych przydziałów uprawnień do emisji, ale ich liczba się zmniejsza. Klimatyczny podatek graniczny (tzw. CBAM), który ma wyrównać szanse między europejskim przemysłem a jego światowymi konkurentami zacznie obowiązywać najwcześniej za dwa lata, o ile w ogóle uda się go wprowadzić. Jadnak wysokie ceny za tonę CO2 to według KE zachęta do inwestycji w zeroemisyjne technologie. W Brukseli dominuje pogląd, że im gorzej dla paliw kopalnych, tym lepiej. Argumenty przemysłu energochłonnego nie przebijają się. Dlatego firmy zaczynają obchodzić prawo unijne.
Energetycy mogą przed nim uciec budując jednostki mniejsze niż 20 MW. Wiele polskich ciepłowni zmniejsza moc swoich jednostek, żeby wyjść z systemu. Zdaniem ekspertów, małe jednostki gazowe będą rosnąć jak grzyby po deszczu, nie tylko w Polsce, bo jeszcze przez wiele lat będą potrzebne jako wsparcie dla źródeł odnawialnych - kiedy nadchodzi bezwietrzny zimowy mróz, czy zachmurzenie potrzebne są jednostki konwencjonalne. Dlatego niemieccy operatorzy sieci przesyłowej ogłaszają przetargi na elektrownie stabilizujące system w ramach tzw. rezerwy mocy. Np. na miejsce zamykanej elektrowni atomowej w Biblis w Hesji RWE buduje gazowego „pikera” – 11 turbin gazowych po 34 MW każda, składanych z gotowych elementów w dwa tygodnie. Rezerwa mocy w Niemczech wynosi już 2 GW.