Nad błękitnym paliwem gromadzą się w Unii Europejskiej czarne chmury. Wywiad z Izabelą Kloc

Gdyby koalicja PO-PSL nie zrezygnowała z budowy elektrowni jądrowej, mielibyśmy dziś w Polsce „atomówkę”, co w istotny sposób zredukowałoby udział paliw emitujących dwutlenek węgla – mówi w rozmowie z portalem Filary Biznesu Izabela Kloc, poseł Parlamentu Europejskiego, członek Komisji Przemysłu, Badań Naukowych i Energii.

Polska musi opierać swą energetykę na węglu, bo tylko taki wariant daje nam bezpieczeństwo. Nadal dużo się mówi o elektrowni atomowej, która też zapewniałaby stałe dostawy energii, ale niestety nic z tego nie wynika. Jaka jest Pani opinia w tej sprawie?
Gdyby koalicja PO-PSL nie zrezygnowała z budowy elektrowni jądrowej, mielibyśmy dziś w Polsce „atomówkę”, co w istotny sposób zredukowałoby udział paliw emitujących dwutlenek węgla. W negocjacjach z Unią Europejską stalibyśmy w innym miejscu. Tych zaległości już nie odrobimy. Jest oczywiste, że kraju tak głęboko uzależnionego od węgla, jak Polska, nie da się pstryknięciem palca przestawić na tory odnawialnych źródeł energii. Potrzebujemy ogniwa pośredniego, które pozwoli przejść transformację energetyczna w miarę spokojnie i bezboleśnie dla narodowej gospodarki. Taką rolę może odegrać gaz. Niestety, nad błękitnym paliwem gromadzą się ostatnio w Unii Europejskiej czarne chmury. Marszałek Tomasz Grodzki, skoro już musiał pojechać do Brukseli, powinien odwiedzić nie tylko komisarz Verę Jurovą od praworządności, ale także Kadri Simson, odpowiadającą za sprawy energii i poprosić o łaskawe spojrzenie na polskie inwestycje gazowe.

To rzeczywiście takie ważne? 
Tak, bowiem gra toczy się o projekty wpisane na tzw. listę wspólnego zainteresowania Unii Europejskiej (PCI). Mogą one liczyć na przyspieszoną ścieżkę udzielania pozwoleń, lepsze regulacje i duże pieniądze. W październiku ubiegłego roku została opublikowana czwarta lista PCI. Polska powinna być z niej zadowolona. Znalazły się tam między innymi połączenia gazowe Polski ze Słowacją, Czechami oraz Litwą, gazociąg Baltic Pipe, rozbudowa infrastruktury LNG w Świnoujściu oraz nowy pływający terminal regazyfikacyjny w Gdańsku, który ma ruszyć za cztery lata.
 
Brzmi to obiecująco, ale gazowe projekty napotkały na poważny, polityczny opór. Dlaczego?
Obecny Parlament Europejski jest bardziej „zielony” niż w poprzednich kadencjach. Listę PCI skrytykowali nie tylko zieloni, ale także liberałowie, socjaliści, a nawet część Europejskiej Partii Ludowej, gdzie zasiadają partyjni koledzy marszałka Grodzkiego. Projekty związane z gazem naturalnym uznano za sprzeczne z celami klimatycznymi Unii Europejskiej. Podczas debaty w Komisji Przemysłu, Badań Naukowych i Energii, przed atakami części europosłów inwestycji gazowych musiał bronić Klaus Dieter Borchardt, wicedyrektor generalny resortu energii w Komisji Europejskiej. Jak mówił, w najbliższej przyszłości Europa nadal będzie potrzebowała gazu naturalnego, zaś dla szeregu państw członkowskich gaz jest jedynym możliwym w obecnej sytuacji środkiem stopniowego zastępowania bardziej emisyjnego węgla. Jego słowa współgrają z tym, co deklaruje Ursula van der Layen. Od początku urzędowania nowa szefowa Komisji Europejskiej akcentuje ważną rolę gazu w dochodzeniu do gospodarki o neutralnej emisji dwutlenku węgla.
 
A jak tzw. zielona rewolucja wygląda od wewnątrz, w brukselskich kuluarach?
W największym uproszczeniu sytuacja polityczna wygląda tak, że najbardziej radykalną unijną instytucją jest Parlament Europejski, który chce wrzucić gaz do jednego worka z węglem i zablokować finansowanie inwestycji z udziałem tych paliw. Bardziej umiarkowane stanowisko zajmuje Komisja Europejska, która zdaje sobie sprawę, że dla niektórych krajów, z Polską na czele, przykręcanie zielonej śruby może skończyć się źle, a w konsekwencji doprowadzić do osłabienia całej wspólnoty. Oczywiście, można przyjąć oficjalną narrację europarlamentarnej większości i skreślić gaz w imię ratowania planety przed cieplarnianą apokalipsą. Takie argumenty zapewne trafią do uczestników młodzieżowego strajku klimatycznego, ale w poważnej debacie trzeba użyć czegoś bardziej racjonalnego.
 
Mówi się o wielkiej politycznej grze wokół gazu. Na czym ona polega?
Blokowanie gazowych inwestycji może mieć drugi, ekonomiczno-polityczny kontekst. Do Europy, rurami ułożonymi na dnie Bałtyku, płynie rosyjski gaz. Będzie go jeszcze więcej po uruchomieniu nitki Nord-Streem 2. Baltic Pipe czy gazowy terminal w Świnoujściu są zagrożeniem i konkurencją dla monopolistycznych zapędów tego rosyjsko-niemieckiego projektu. Taka jest stawka. Walka ze zmianami klimatu stwarza najlepszy z możliwych pretekstów do podporządkowania sobie unijnego rynku energii. To największy gospodarczy „deal” stulecia. Główną przeszkodą w tej grze jest Polska, która pod rządami Prawa i Sprawiedliwości nie godzi się na utratę niezależności energetycznej i będzie walczyć o swoją ścieżkę i własne tempo w dochodzeniu do klimatycznej neutralności. Dlatego tak ważne są inwestycje gazowe. Zablokowanie tych projektów przez Parlament Europejski mogłoby dotkliwie i skutecznie zaszkodzić naszym, narodowym interesom.
 
Jak się w ten scenariusz wpisała wycieczka marszałka Grodzkiego do Brukseli?
W świat poszła informacja, że w Polsce nie ma spójnej polityki zagranicznej, a więc jesteśmy słabym partnerem w kluczowych negocjacjach, dotyczących transformacji energetycznej Unii Europejskiej. Śledząc medialne doniesienia, Tomasz Grodzki jest wziętym lekarzem. Może właśnie na służbie zdrowia marszałek Senatu powinien skoncentrować swoją polityczną aktywność, a geopolitykę niech zostawi ludziom, którzy się na tym znają i potrafią odróżnić narodowy interes od partyjnego geszeftu.

Źródło

Skomentuj artykuł: