Z Piotrem Bartkiewiczem, ekonomistą Banku Pekao SA, rozmawia Maciej Pawlak
Bartkiewicz: Widać, że Rada Polityki Pieniężnej chce obniżać stopy procentowe i zmierza do tego, jeżeli faktycznie inflacja będzie spadać w kolejnych miesiącach, a szanse na to są spore. Kolejna projekcja RPP zapewne pokaże, że inflacja znajdzie się blisko celu, albo go osiągnie na sam koniec horyzontu prognozy na lata 2024-2025. Wówczas październik lub listopad br. może faktycznie oznaczać pierwsze od paru lat cięcie stóp procentowych.
Z ostatnio opublikowanej prognozy Banku Pekao SA wynika, że średnioroczny wzrost PKB w naszym kraju będzie niższy niż we wcześniejszych prognozach i wyniesie nie 0,9 ale 0,4 proc. w 2023 i nie 3,1 ale 2,0 proc. w 2024 r. Z czego to wynika ?
Po pierwsze dokonaliśmy ostatecznego, na tyle, na ile można szacunku tego, jak kształtował się wzrost PKB w II kwartale br. Okazało się to, czego niektórzy się obawiali, że ten wzrost będzie niższy, niż w pierwszym kwartale - faktycznie się zapowiada, że tak będzie i nasze prognozy to potwierdzają. To była spora zmiana w stosunku do pierwotnych założeń tegorocznego wzrostu PKB. Ponadto biorąc pod uwagę to, jak kształtowały się dane miesięczne i jak wygląda wzrost konsumpcji indywidualnej, jak to wpłynęło na poprawę nastrojów, dochodu realnego, to ewidentnie widać, że obserwujemy raczej ruch w stronę zwiększania oszczędności, a nie konsumpcji, ze strony konsumentów.
Jak na naszą gospodarkę oddziałuje obecnie sytuacja za granicą?
Oceniamy, że ona się pogorszyła - dane z europejskiej gospodarki okazały się słabsze. To doprowadziło do tego, że potencjał do odbicia wzrostu w drugiej połowie oceniamy jako nieco mniejszy, niż wcześniej. Natomiast to nie jest tak, że wszystkie nasze prognozy obniżyliśmy. Obniżyliśmy ścieżkę konsumpcji i ścieżkę eksportu, natomiast podwyższyliśmy ścieżkę inwestycji na ten rok, bo z danych ministerstwa finansów, od jednostek odpowiedzialnych za finanse samorządów, wiemy, że będzie duży wysiłek z ich strony, na rzecz wydania środków unijnych, jeszcze przed końcem obecnego roku. W tym przypadku cykl wyborczy ma na to pewien wpływ. Zatem będziemy w tym roku świadkami dużego wysiłku ze strony samorządów, żeby wydać jak najwięcej dostępnych środków jeszcze w tym roku, co dodatkowo podbije wielkość inwestycji. Zakładamy przy tym, że choć zostaną odblokowane środki z KPO, inwestycje w przyszłym roku wyhamują, czy nawet spadną, bo po prostu nie da się utrzymać takiego tempa inwestowania, jak to, w obecnej końcówce ostatniej, unijnej perspektywy finansowej UE, która zakończyła się w 2021 r., ale rozliczana jest do końca br. Pod tym względem 2023 rok wygląda na nieco podobny do 2015 czy 2011, kiedy podejmowano duży wysiłek, żeby wydawać środki unijne, a w kolejnym roku przyszła pewna dziura w inwestycjach. Obecnie będzie więc sporo podobieństw pod tym względem.
Co jeszcze nas czeka w kolejnych miesiącach w inwestycjach?
Mamy do czynienia z powtarzalnym cyklem inwestycyjnym. Czynnik, który na przyszły rok zadziała, to naszym zdaniem fakt, że gospodarka światowa nie będzie bardzo szybko się rozwijać. Bo o ile teraz sytuacja mimo wszystko jest niezła, co zawdzięczamy, m.in. wygaśnięciu szoków energetycznych, o tyle w miarę upływu czasu na świecie coraz mocniej będzie się ujawniać zacieśnianie polityki pieniężnej. Najsilniejsze oddziaływanie będzie miało miejsce na przełomie 2023/2024 - w strefie euro, czy w Stanach Zjednoczonych. Wobec tego nie powinniśmy bać się słowa „recesja”, bo banki zmierzają trochę w tym kierunku. A to oznacza, że polscy eksporterzy będą funkcjonować w dość niekorzystnym otoczeniu. Dodatkowo złoty uległ wzmocnieniu.
RPP podjęła decyzję o utrzymaniu stóp procentowych NBP na niezmienionym poziomie. Stopa referencyjna wynosi więc wciąż 6,75%. Jak czytamy w komunikacie RPP po jej ostatnim posiedzeniu „ze względu na skalę i trwałość oddziaływania wcześniejszych szoków, które pozostają poza wpływem krajowej polityki pieniężnej, powrót inflacji do celu inflacyjnego NBP będzie następował stopniowo. Czy na dojście do celu inflacyjnego przyjdzie faktycznie czekać jeszcze dwa lata, jak szacuje to RPP?
Wydaje się, że taki jest konsensus prognoz banków i instytucji prywatnych oraz publicznych. Niektóre z nich są nawet na tyle powściągliwe, ja się do nich zaliczam, że w tej chwili dokładnie nie wiadomo, kiedy będzie osiągnięty cel inflacyjny. Bo to jest daleki horyzont, dużo rzeczy może się wydarzyć. Zaś RPP tego nie bierze pod uwagę, Radzie wystarcza sam spadek inflacji w kierunku celu, nawet jeżeli jego osiągnięcie jest odległe. Widać wyraźnie, że z punktu widzenia RPP to prawdopodobnie wystarczy, żeby rozpocząć cykl obniżek stóp procentowych jeszcze w tym roku. Taki punkt widzenia był dość jednoznacznie przyjęty przez prezesa NBP. Taki jest język bankowości centralnej. W każdy razie widać, że Rada Polityki Pieniężnej chce obniżać stopy procentowe i zmierza do tego, jeżeli faktycznie inflacja będzie spadać w kolejnych miesiącach, a szanse na to są spore. Kolejna projekcja RPP zapewne pokaże, że inflacja znajdzie się blisko celu, albo go osiągnie na sam koniec horyzontu prognozy na lata 2024-2025. Wówczas październik lub listopad br. może faktycznie oznaczać pierwsze od paru lat cięcie stóp procentowych.
Obecny kryzys, który zaczął się w 2020 r. będzie – według ocen RPP – trwać pięć lat; do 2025 r., kiedy inflacja powinna znaleźć się w okolicach 2-3%. Czy jest on bardziej groźny, jeśli chodzi o skutki dla gospodarki, od tego z końca pierwszej dekady XXI wieku?
Różnic jest kilka. Po pierwsze teraz źródła naszych problemów są w dużej mierze podażowe. To znaczy, że brakowało różnych rzeczy, przepustowości, brakowało surowców. Nie było natomiast nigdy problemów, był wręcz za duży. Ponadto polityka publiczna w 2020 r. zadziałała bardzo skutecznie, w przeciwieństwie do 2008 r., kiedy np. pierwszy pakiet stymulacyjny w USA wszedł w życie 2009 r. (marzec/kwiecień), a więc praktycznie po 1,5 roku od początku recesji. Zatem wówczas reakcja rządów nastąpiła po bardzo długim okresie. Zwłaszcza największe państwa długo zwlekały z pomocą przedsiębiorcom, gospodarstwom domowym. Banki też bardzo późno się zorientowały, że zapanowała głęboka recesja i że do walki z nią trzeba zacząć wprowadzać niekonwencjonalne instrument, a te wprowadzane okazały się niedopracowane i też nie stanowiły panaceum na ówczesne problemy.
Jak to wyglądało w przypadku ostatniego kryzysu?
W 2020 r. reakcja rządów okazała się żywiołowa, w każdym razie bardzo mocna, można powiedzieć, że nawet za mocna, że była przeskalowana. Podmioty gospodarcze, z poprzedniego kryzysu wyszły poobijane, z bardzo słabymi bilansami i aktywami, z nawisem zadłużenia, które przekraczało aktywa. Teraz tych problemów nie ma. Gospodarstwa domowe w USA przez ostatnie kilkanaście lat zdążyły przekonwertować swoje hipoteki na te z niskimi stopami procentowymi. Ponadto nie ma panicznej wyprzedaży nieruchomości, takiej jak w poprzednim kryzysie, kiedy ludziom odbierano domy i ich nikt nie chciał kupować. Takie sytuacje obecnie nie występują. Ostatnia różnica między obu kryzysami, dość podstawowa, polega to że rynki pracy są inne. Stanowi to pochodną tego, że wówczas brakowało popytu, a obecnie brakowało podaży, martwimy się inflacją. Natomiast w przypadku poprzedniego kryzysu wszystko zmierzało do deflacji, bo inflacja była uporczywie niska, stopy procentowe nie chciały rosnąć. Ówcześni traderzy obstawiali, że stopy procentowe wzrosną, a nigdy nie wzrosły. Zaś obecnie jest odwrotnie, bo inwestorzy obkupili się obligacji na początku tego roku czy pod koniec zeszłego i są stratni na obecnej sytuacji. Uporczywie rosną też rentowności obligacji w USA.
Na Węgrzech – w przeciwieństwie do krajów bałtyckich – inflacja, choć spada, wciąż przekracza 20% (w czerwcu wg węgierskiego odpowiednika GUS wyniosła 20,1%). Z czego wynika wysoka inflacja na Węgrzech i dość znaczące spadki inflacji w krajach bałtyckich?
Przede wszystkim, z tego, z czego się wzięła inflacja. W krajach bałtyckich najpierw wystąpiły wysokie cen energii rynkowe, co przełożyło się na ceny detaliczne ponoszone przez klientów - energii elektrycznej, paliw itd. Natomiast Węgry prowadziły inną politykę: mrożenia cen, dopłacania odbiorcom końcowym, pompowania dużych środków finansowych w gospodarkę na różne sposoby. Skończyło się to dużo większą, uporczywą i dotyczącą bardzo wielu kategorii inflacją. W krajach bałtyckich ceny energii zostały w końcu uwolnione i one gdzieś poruszają się w swoim rytmie, natomiast na Węgrzech problemem było to, że tam wszystkie ceny poszły do góry, i to że szok energetyczny powoli wygasa. Pamiętajmy przy tym, że na Węgrzech część spadku inflacji z jej najwyższych poziomów 25, 26 do ok. 20% obecnie, można wytłumaczyć wyhamowaniem w ostatnich miesiącach wzrostów cen żywności i cen energii. Natomiast w krajach bałtyckich na inflację miały wpływ głównie ceny energii. Zatem, gdy tylko ceny energii zaczęły spadać, to przełożyło się na spadek dużej część inflacji w tych krajach.