NASZ WYWIAD: Pozycja Polski na naszym kontynencie stale się poprawia

Polska gospodarka znajduje się w zupełnie innym miejscu niż kilkanaście lat temu. I, co paradoksalne - może wyjść z obecnego kryzysu zwycięsko. A nasza pozycja w Europie - okazać się jeszcze lepsza, niż przed obecnym kryzysem - z Sewerynem Masalskim, doradcą inwestycyjnym, członkiem zespołu zarządzającego MM Prime TFI, rozmawia Maciej Pawlak.

Wg danych GUS w II kwartale br spadek naszego PKB w stosunku do II kw. ub. roku wyniósł 8,4 proc., a w III kwartale r/r/ - 1,6 proc. Jaki może okazać się IV kwartał - o ile nie nastąpią większe przyrostu zachorowań na koronawirusa i nie dojdzie do większego lockdownu gospodarki?
Na pewno nie będzie tak źle, jak w II kwartale br. Bo jednak aż takiego lockdownu, jak w marcu i kolejnych miesiącach nie mamy. A przy tym nasze firmy generalnie przystosowały się do zmienionej w ostatnich miesiącach sytuacji i są w stanie funkcjonować. Ale czy będzie lepiej od III kwartału - to już trudniej powiedzieć. Co prawda do niedawna spodziewaliśmy się, że IV kwartał faktycznie będzie lepszy. Ale w związku z tym, co się dzieje: obecnymi restrykcjami potrwającymi zapewne co najmniej do końca listopada, a może trochę dłużej, zapewne okaże się, że będzie trochę gorszy od III kwartału. Choć bardzo pocieszające są najnowsze dane dotyczące salda obrotów wymiany handlowej z zagranicą, tj. eksportu i importu. Okazały się rekordowe dla naszego kraju. Eksport  - dużo większy od importu: nadwyżka wyniosła 3 proc. PKB. Zatem wygląda to znacznie lepiej niż podczas kryzysu z lat 2008-2009. Wówczas ten wskaźnik się pogarszał, a teraz się poprawia. Widać zatem, że polska gospodarka znajduje się w zupełnie innym miejscu niż kilkanaście lat temu. I, co paradoksalne - może wyjść z obecnego kryzysu zwycięsko. A nasza pozycja w Europie - okazać się jeszcze lepsza, niż przed obecnym kryzysem.

GUS poinformował także, iż inflacja w październiku br. wyniosła 3,1 proc. Czy przewiduje Pan jakieś znaczące zmiany tego wskaźnika w nadchodzących miesiącach? Czy pozostanie on na tym, relatywnie umiarkowanym poziomie?
Nie spodziewam się wzrostu inflacji. Myślę, że będzie bardzo powoli spadać. To nawet dobrze. Bo taka umiarkowana inflacja jest pozytywna dla gospodarki. Wiemy, że to deflacja, czyli ujemna inflacja, jest tym, czego najbardziej obawiają się ekonomiści. Zwykle bowiem dochodzi wówczas do jej łącznego występowania z kryzysem, recesją. A tą dużo trudniej jest pokonać w warunkach deflacji. W sumie więc lepiej, gdy panuje niewielka inflacja. Jest ona praktycznie niezauważalna dla zwykłych ludzi czy firm. A jednocześnie stanowi pewien napęd dla gospodarki. To hiperinflacja „zjada” oszczędności społeczeństwa. Gdyby nasza inflacja była niższa niż obecnie, wówczas zmusiłoby to NBP do tego, by stopy procentowe jeszcze bardziej obniżać do poziomów ujemnych. Zaś obecna, ok. 3-proc. inflacja, daje nadzieję, że bank centralny będzie mógł za jakiś czas podwyższyć stopy procentowe, co pomoże funkcjonować bankom komercyjnym. Nie zapominajmy o tym, że obecne stopy są praktycznie zerowe. A to powoduje, że odsetki od spłacanych kredytów dla kredytobiorców są relatywnie małe. Małe są też marże osiągane przez banki.

Z ostatnio upublicznionych badań firmy GfK, wynika, że średnia siła nabywcza Polaków stanowi ok. połowy liczonej dla wszystkich krajów europejskich. Jak długo będziemy doganiać Europę, by zbliżyć się do jej średniej siły nabywczej (obecnie ponad 12 tys. euro)? Jak długo będzie zmniejszać się różnica tego wskaźnika w Polsce pomiędzy najbogatszą Warszawą (na średnim poziomie europejskim), a najbiedniejszym Szydłowcem (4,7 tys. euro, tj. 2,5-krotnie mniej od stolicy)?
Na szybkość doganiania naszego kraju reszty Europy będzie miało wpływ odpowiednio wysokie tempo rozwoju polskiej gospodarki. A z drugiej strony tempo rozwoju innych państw Europy: będzie ono szybkie czy też może stanie w miejscu? W takim bowiem przypadku dużo szybciej dogonimy średnią europejską. Obecnie widać, że możemy szybciej dogonić średnią europejską. Obserwujemy, że pozycja Polski na naszym kontynencie stale się poprawia. Zatem może się okazać, że dogonimy Europę np. w ciągu 10, a nie 20. lat. Zaś co do różnic pomiędzy regionami w danym kraju, są one prawdopodobnie nie do zasypania, choć może się nieco to poprawi. I tak w ostatnich latach, dzięki programom społecznym, takim, jak 500+, te dysproporcje się zmieniły. To zwłaszcza regiony z dala od wielkich aglomeracji zyskały więcej pieniędzy, a co za tym idzie zwiększyły swą siłę nabywczą. Jednak w dalszej perspektywie dysproporcje pozostaną. Popatrzmy choćby na bogatszą od nas Francję, gdzie są one nie wiem czy nie większe, niż w Polsce. Przecież to m.in. właśnie z tego wynikały pamiętne bunty tzw. żółtych kamizelek. Prowincję francuską na pewno boli znaczący kontrast w poziomie życia w porównaniu z bogatym Paryżem. I u nas różnice między stolicą, a resztą kraju, będą zawsze, choć, jak wspomniałem, będzie można próbować je zmniejszyć. 

Prezes i wiceprezes koncernu Pfizer, który prawdopodobnie jako pierwszy wyprodukuje skuteczną szczepionkę zwalczającą koronawirusa, pozbyli się swoich udziałów w firmie, stanowiących dotąd ich większość. I to w momencie, gdy upubliczniono wiadomość o kupnie szczepionki przez rządy krajów unijnych, co spowodowało gwałtowny wzrost cen akcji koncernu na giełdach. Czy sprzedaż udziałów w swojej firmie przez jej kierownictwo jest normalną praktyką w takich przypadkach? Czy jest to dobre posunięcie dla tego koncernu z punktu widzenia jego PR-u?
Prawda jest jeszcze inna. Bowiem okazało się, że ta sprzedaż akcji zdecydowana została wiele miesięcy wcześniej. Ustalono algorytm, że w momencie, gdy akcje Pfizera osiągną określony poziom, to automatycznie będą sprzedawane. A skoro kurs firmy wzrósł do tego poziomu w momencie ogłoszenia, że jej szczepionki zostaną wkrótce sprzedane rządom krajów unijnych, doszło do realizacji wcześniej obmyślanego planu. Moim zdaniem było to posunięcie czyste biznesowo, zgodne z prawem. Trudno przecież zabronić pozbywania się akcji, w momencie, gdy szybują one w górę na giełdzie. Nie jest to na pewno działanie typu „wykorzystywanie informacji poufnej”. Do sprzedaży doszło przecież już po ogłoszeniu wspomnianej informacji nt. sprzedaży szczepionki rządom krajów UE. Choć pewnie komunikacja w otoczeniu Pfizera była zła, bowiem upubliczniono jedynie wiadomość o sprzedaży akcji obojga prezesów, bez dodatkowych komentarzy. Pojawiły się one dopiero później. Stąd wzięły się w międzyczasie rozmaite spekulacje czy wręcz oskarżenia. Nawiasem mówiąc kurs akcji koncernu zaczął po tym wszystkim spadać. Musimy przy tym pamiętać, że mówimy o potężnym koncernie, który produkuje naprawdę dużo różnych leków. Wobec tego nawet sprzedaż wspomnianej szczepionki w miliardach sztuk nie musi oznaczać dla Pfizera jakichś nadzwyczajnych zysków. Przecież istnieje globalna presja na tę firmę, by nie wyciskać jak największej marży ze sprzedaży tej szczepionki. Wobec tego nie będzie ona dystrybuowana po jakichś kosmicznych cenach, które zapewne tylko nieznacznie przekraczać będą koszty produkcji. Nie mówiąc o tym, że wiadomo już nieoficjalnie, że podobne szczepionki u konkurentów koncernu znajdują się na końcowym etapie wytwarzania, a ich stosowanie może dawać lepsze rezultaty od tej Pfizera, która, niewykluczone, że w rezultacie okaże się wcale nie tą najczęściej stosowaną.

Czy jednak w związku ze sprzedażą udziałów przez kierownictwo koncernu, o którym mówimy nie pozostał pewien niesmak?
Może i pozostał. Choć to bardziej z „ludzkiego” punktu widzenia, a więc, że zwyczajni gracze giełdowi, wskutek takiego posunięcia ze strony kierownictwa firmy, nie zarobili tyle co jej prezesi. Ale od strony etyki biznesowej i reguł rządzących rynkiem kapitałowym nie było w tym przypadku mowy o jakiejś „nieczystej” zagrywce. Bo ostatecznie do publicznej wiadomości podano przecież fakty, które wskazywały na to, że cała ta operacja była już dawno zamierzona. W związku z tym żadne prawo nie zostało złamane. Doszło może jedynie do zaniedbania PR-owego, skoro wiadomość o tym wszystkim przekazano już po fakcie.

Instytut SAMAR poinformował niedawno, że obecnie średni wiek sprowadzanych do Polski samochodów wynosi 12 lat, a wiele z nich jest jeszcze starszych. Wpływa to w dużej mierze na średni wysoki wiek aut jeżdżących po naszych drogach. Co władze mogą zrobić, by to zmienić?
Z pewnością rząd dysponuje odpowiednimi instrumentami, które mogłyby zmienić ten stan rzeczy. Np. regulowanie sytuacji odpowiednio zróżnicowaną wysokością podatków w zależności od wieku sprowadzanego pojazdu. Jakiś czas temu zwiększono zresztą ich wysokość. Jeśli istnieje taka wola polityczna kolejne posunięcia w tym kierunku są więc możliwe. Tym bardziej, że staliśmy się już przecież krajem, w którym nie tak łatwo, jak jeszcze do niedawna, dokonywać fałszerstw czy przekrętów w związku z prywatnym importem. Zresztą także społeczeństwo jest coraz mniej zainteresowane dokonywaniem takich działań. Z drugiej strony wątpliwe jest dla mnie określanie importu 12-letnich aut sprowadzaniem „trupów, które zanieczyszczają powietrze”. Nawet dla aktywistów ekologicznych wcale nie jest to wszystko takie oczywiste. Że może lepiej „dojeździć” taki stary samochód, który może i faktycznie nieco więcej zanieczyszcza powietrze, zamiast kupować nowe auto. Na zasadzie analogii z używanymi ubraniami, których nie warto wyrzucać, tylko lepiej je „donosić”, niż kupować w to miejsce nowe. Obecnie zresztą nawet kilkunastoletni samochód nie bywa wcale „trupem”, często ma sprawną klimatyzację, tapicerkę w dobrym stanie itd. Ponadto czy ludzie żyjący daleko od wielkich miast, np. w Szydłowcu, będą bardziej szczęśliwi, w chwili, gdy zakaże się im kupna kilkunastoletniego auta, a w to miejsce będą musieli się udać do salonu, by nabyć nowe w cenie wielokrotnie wyższej? Pytanie jest retoryczne i być może nasz rząd nie jest dlatego skory, by po raz kolejny podnosić opłaty za starsze importowane auta.

Źródło