Soroczyński: Negatywne skutki koronawirusa rozłożyły się bardzo nierówno

W części branż tegoroczne obroty i zyski były zbliżone do ubiegłorocznych. Dla innych straty były zbliżone do tej średniej, 3-4-procentowej. Jednak jeszcze inna część branż była dużo bardziej poszkodowana od średniej. Z Piotrem Soroczyńskim, głównym ekonomistą Krajowej Izby Gospodarczej, b. wiceministrem finansów rozmawia Maciej Pawlak.

Przy okazji końca roku jak Pan ocenia rozmiary spustoszeń w polskiej i światowej gospodarce wskutek pandemii koronawirusa?
Problem z obiektywną oceną polega na tym, że wpływ pandemii na gospodarki światowe, w tym polską, był bardzo nierówny. Analitycy spierają się czy w przypadku naszej gospodarki całoroczna recesja będzie na poziomie -3 proc. PKB, czy może nieco mniej, lub więcej. Na precyzyjną ocenę przyjdzie czas, gdy będziemy znali wyniki IV kwartału 2020 r. To jednak wyjątkowo nie oddaje obrazu tego, co się działo w poszczególnych branżach gospodarki. Gdybyśmy bowiem mówili o przeciętnej recesji, która w zbliżony, 3-procentowy sposób dotknęłaby wszystkich, moglibyśmy ocenić, że co prawda oznacza to spadek w rozwoju gospodarczym, ale na poziomie, który można będzie dość szybko nadrobić. W części branż tegoroczne obroty i zyski, były zbliżone do ubiegłorocznych. Dla innych straty były zbliżone do tej średniej, 3-4-procentowej. Jednak jeszcze inna część branż była dużo bardziej poszkodowana od średniej.

Na przykład?
Są branże, które były w 2020 r. w stanie zrealizować zaledwie 20 proc., a nawet mniej  swoich dochodów z 2019 r. Dla nich mijający rok to tragedia, z której będzie się im naprawdę trudno podnieść. W dodatku co do części z tych branż istnieje bardzo głębokie domniemanie, że na tym ich straty się nie skończą. Jeśli bowiem będą się pojawiać kolejne fale zachorowań znów się okaże że takie działalności, jak restauracje, hotele, kina, teatry, branża fitness itd. zostaną zamknięte. Dla przedsiębiorców z branż, w których straty były 3-4-procentowe, to był trudny rok, ale to nic w porównaniu z tymi, którzy osiągnęli wyniki na poziomie zaledwie 10-20 proc. z 2019 r. Stąd tak trudno ocenić mijające 12 miesięcy. Negatywne skutki koronawirusa rozłożyły się bowiem bardzo nierówno. 

Czy mijający rok oznaczał dla wszystkich branż wyłącznie straty?
Faktycznie są takie branże, które rozwijały się szybciej niż w poprzednich latach. Odnotowały wzrosty w poziomie sprzedaży. To nie tylko branże specjalistyczne, np. farmaceutyczne, czy producenci środków ochrony zdrowia. To także np. segment innowacyjnych wyrobów tytoniowych, produkcja niektórych artykułów żywnościowych, czy szeroko rozumiana chemia. Ponadto firmy z całego świata ścigały się, która zachowa odpowiednie moce produkcyjne i nie przerwie łańcuchów dostaw. Wszystko to po to, że gdy sytuacja wreszcie zacznie się normalizować, trzeba będzie zalać odbiorców swoimi towarami, kosztem konkurencji. Widać to choćby po tym, gdy spróbujemy ocenić, co się dzieje z polskim przemysłem w ostatnich miesiącach. Okazuje się, że wielu branżom i firmom udaje się nie tylko przetrwać, ale i rozwijać. 

W których dziedzinach jest to szczególnie widoczne?
Listopad jest kolejnym miesiącem od czerwca, kiedy wartość produkcji przemysłowej w ujęciu realnym jest wyższa niż w porównywalnych miesiącach 2019 r. Rzecz jasna w kwietniu czy maju nastąpiło załamanie wywołane lockdownem. Nie zostało ono do końca zniwelowane, bo wciąż działalność przemysłowa liczona od stycznia do listopada jest na minusie. Ale na szczęście niewielkim: -2 proc., a nie jak się niektórzy wcześniej spodziewali: -6 - -8 proc. dla całego roku. Widać więc, że w tych końcowych miesiącach doskonale się dostosowujemy do oczekiwań ze strony świata. Mamy przy tym jedną, dodatkową przewagę nad naszymi konkurentami z Dalekiego Wschodu. Znajdujemy się w Europie blisko centrów światowego przemysłu i dzięki temu możemy im zapewnić elastyczność dostaw.

Jak to się realizuje w praktyce?
W przemyśle, wiosną odwołano wszystkie wcześniejsze zamówienia, w tym również te lokowane na Dalekim Wschodzie. Ale latem okazało się, że wskutek osłabienia rozwoju pandemii, można powrócić do realizacji zerwanych kontraktów. Wówczas firmy z Dalekiego Wschodu potwierdzały swoje możliwości wznowienia dostaw. Tyle, że oznaczało to u nich, że realizacja zamówienia, łącznie z odbiorem (drogą morską) może nastąpić dopiero w lutym. Wobec tego zamawiający zaczęli poszukiwać innych dostawców, w tym także w Polsce. 

To dla naszych firm duża szansa?
Tak. Jesteśmy doceniani przez wąską grupę specjalistów, choć wciąż niedoceniani na szerszą skalę. A przecież, gdy polskie firmy realizują po raz pierwszy zamówioną dostawę, jest ona pierwszorzędnej jakości, w dobrej specyfikacji, takiej, jakiej klient potrzebuje, a także realizowana szybko, choć niekoniecznie w ogromnych ilościach. Za to nasze firmy są w stanie, i to w krótkim czasie, przestawić produkcję, gdy zamawiający modyfikuje swoje zamówienie. Tymczasem firmy z Dalekiego Wschodu także realizują kolejne dostawy, ale w znacznie dłuższym czasie, np. po pół roku. A zatem mamy jeszcze jedną przewagę nad konkurencją: tam, gdzie „wstawiliśmy but w drzwi”, już nas nie wyrzucą. Już kilkakrotnie w ostatnich latach dochodziło do zawirowań w światowym handlu. Np. w latach 2008-2009, a wcześniej w 2000-2001, kiedy Polska odnotowywała straty w eksporcie, ale ostatecznie mniejsze niż można się było spodziewać. A w kolejnych latach dochodziło do jego sporych wzrostów, gdy sytuacja się normowała. 

Jak nasz eksport kształtuje się obecnie?
Prawdopodobnie w mijającym roku polski eksport powinien być 2-3-proc. mniejszy niż rok wcześniej. Co prawda przy spodziewanym przeciętnym spadku PKB w 2020 r. u naszych głównych partnerów handlowych, np. w Niemczech, o 5-6 proc., nasz eksport do nich powinien spaść o nawet 15-18 proc. Sam prognozowałem taki spadek jeszcze w kwietniu, kiedy z powodu pierwszej fali pandemii znaleźliśmy się w oku cyklonu. Tymczasem prognozy dokonywane w kolejnych miesiącach okazywały się niedoszacowane. Widać było, jak dochodziło do zaskakującego poziomu wzrostu naszego przemysłu oraz tego, co i komu jest w stanie sprzedać. Można tylko podziwiać, jak w tej sytuacji dobrze radzą sobie nasi eksporterzy.

Ciekawie kształtowała się także sytuacja w naszej branży budowlanej.
Budownictwo to również ważny segment naszej gospodarki. Przemysł co prawda odpowiada za niemal 30 proc. wartości dodanej w naszej gospodarce. Na branżę budowlaną przypada 10 proc., jednak stanowi ona swoisty barometr pokazujący, co się dzieje np. z inwestycjami. Początkowo branża ta nie oberwała w związku z COVID-em, przynajmniej nie tak bardzo, jak wówczas handel czy przemysł. Jednak pogorszyło się w III kwartale. Bowiem część realizowanych inwestycji została wtedy przerwana ze względu na pandemię. Ponadto część realizowanych w tamtym okresie przedsięwzięć nie dało się dokończyć, zafakturować i finalnie odebrać. Bo część zatrudnionych chorowała, urzędy były zamknięte, wszystkie procedury trwały więc dłużej niż zwykle. I dopiero teraz, w końcówce roku, branża zaczęła nadrabiać. Bowiem w III kwartale odnotowała wynik -10 proc. w stosunku do III kwartału 2019 r. A w IV kwartale będzie to prawdopodobnie -5 proc. I od początku 2021 r. zacznie wychodzić na plus. Część powstałych opóźnień będzie mogła wówczas zostać nadrobiona. Zostaną zapewne zafakturowane m.in. niektóre duże inwestycje drogowe. 

Jak wygląda sytuacja w handlu?
Było bardzo dużo obaw w związku z drugą, jesienną falą pandemii. Widać jednak, że zarówno klienci, jak i handlowcy, byli przygotowani trochę lepiej niż wiosną, gdy lockdown nastąpił z dnia na dzień. W samym listopadzie handel znalazł się co prawda na sporym minusie, ale i tak w sumie było znacząco lepiej, niż oczekiwała to większość analityków, którzy spodziewali się spadków średnio na poziomie -9 - -10 proc. To zasługa klientów, którzy mimo częściowego lockdownu nie rezygnowali z zakupów, jak i samych sklepów. Może się okazać, że dla handlu okres jesienny będzie lepszy niż z okresu pandemii na wiosnę.

Na warszawskiej giełdzie główny indeks WIG zwiększył się na koniec roku o 24 proc. w porównaniu z marcem. Czy tendencja wzrostowa utrzyma się?
To wynika z generalnej poprawy nastrojów na świecie. Nasi inwestorzy skorzystali w tym przypadku z tzw. efektu rajdu Św. Mikołaja. Nasi koledzy z USA każdorazowo zaczynają rok obrotowy 1 grudnia i w tym czasie wchodzą na rynki jak gdyby od nowa. Widać to na indeksach, również giełdowych. Pokazują to również wyniki rentowności papierów wartościowych, które idą nieco w górę. 

Na początku pandemii obawiano się, że może u nas dojść do dużego wzrostu bezrobocia. Jednak nasz rynek pracy przeszedł obecny rok względnie suchą stopą. Jak będą wyglądać na nim kolejne miesiące?
Trzeba pamiętać o sezonowości na rynku pracy. W miesiącach zimowych bezrobocie rośnie. Nie występują wtedy prace sezonowe, m.in. w rolnictwie. Co roku zwykle wygląda to tak, że po listopadzie w grudniu, styczniu i lutym bezrobocie rośnie, w marcu stabilizuje się, lub nieco spada, gdy zaczynają się pierwsze prace sezonowe. W tym roku w listopadzie bezrobocie kształtowało się na poziomie 6,1 proc. W grudniu zapewne wzrośnie do 6,2-6,3 proc., być może w lutym osiągnie poziom 6,5-6,6 proc. Natomiast od marca w kolejnych miesiącach powinien zacząć się spadek - aż do ok. 6 proc. latem. I minimalnie wzrośnie do końca roku zapewne do poziomów obecnych, tj. 6,1-6,2 proc. 

A więc czeka nas powtórka z obecnego roku?
Zapewne tak. Proszę przy tym pamiętać, że bezrobocie rejestrowane, o którym mówimy, jest faktycznie znacząco niższe od tego, czego obawialiśmy się na wiosnę. Potwierdza to, że wszystkie działania antykryzysowe mocno zadziałały. Dzięki nim przetrwały także firmy. Zwłaszcza w przedsiębiorstwach przemysłowych zachowana została baza produkcyjna: maszyny. Ale także na swoich stanowiskach pozostali pracownicy. Niestety pojawiły się przy tym dodatkowe zjawiska. Część osób, które jednak straciły pracę, nie ujawniła się w oficjalnych rejestrach bezrobocia. Prawdopodobnie to ludzie obecnie bierni zawodowo. Boją się wejść na oficjalny rynek pracy, bo trwa pandemia, bądź mają przekonanie, że w obecnym czasie nikt ich nie przyjmie do pracy. Inna część osób po prostu z zasady nie poszukuje pracy w urzędach pracy. Wobec tego nie są dostrzegani przez oficjalny system. Do tego należy dorzucić niski poziom zasiłku dla bezrobotnych (od września 1200 zł brutto przez pierwsze trzy miesiące pozostawania bez pracy; wcześniej było to 880 zł brutto). Może się więc okazać, że dla części osób, które zarabiały stosunkowo dobrze, zgłoszenie się po taki zasiłek ma mniejszy sens niż poświęcenie czasu na samodzielne poszukiwanie pracy. I może się okazać, że nawet sto kilkadziesiąt tysięcy takich osób pozostających faktycznie bez pracy, nie jest z tych powodów rejestrowana w oficjalnym systemie. Być może tę grupę dostrzeże GUS-owskie badanie aktywności ekonomicznej ludności (BAEL). Ale tego dowiemy się, gdy będą opublikowanie wyniki tych badań za IV kwartał. Tym bardziej, że pojawi się grupa osób bez pracy z branż dotkniętych lockdownem w wyniku drugiej fali pandemii. 

Źródło

Skomentuj artykuł: