Celebryta, sportowiec, polityk, który usłyszy prokuratorskie zarzuty nagle „traci” nazwisko. Nawet jeśli to postać doskonale znana, to - zgodnie z prawem prasowym – dziennikarze mogą podawać jedynie inicjał, a na zdjęciach pojawia się słynny czarny pasek. Nie brak jednak głosów, że w dobie mediów społecznościowych, gdzie panuje „wolna amerykanka”, przepisy są archaiczne.
Temat nie jest nowy, ale co rusz powraca i niezmiennie wywołuje zamieszanie. Przykładowo, gdy przed laty w konflikt z prawem weszli potomkowie Lecha Wałęsy, to reporterzy relacjonujący śledztwo lub proces najczęściej używali zwrotów „Przemysława W., syn Lecha Wałęsy” lub „Dominik W., wnuk Lecha Wałęsy”. Co zresztą już wtedy wywoływało dyskusje prawników i dziennikarzy, czy taka anonimizacja ma jakikolwiek sens. A podobnych sytuacji, choć dotyczących innych osób, było w przeszłości bez liku.
Prawo prasowe niby wydaje się być w tej kwestii dość jednoznaczne, a kluczowy artykuł 13 dotyczy właśnie ujawniania wizerunku i innych danych osobowych osób, przeciwko którym toczy się postępowanie.
Najpierw jednak dygresja odnośnie do punktu 1 tego artykułu, który absolutnie nie przystaje do obecnych realiów i jest jednym z wielu pretekstów do twierdzeń, że Prawo prasowe jest archaiczne. Brzmi bowiem tak: „Nie wolno wypowiadać w prasie opinii co do rozstrzygnięcia w postępowaniu sądowym przed wydaniem orzeczenia w pierwszej instancji”.
O ile kiedyś rzeczywiście przestrzegano tej zasady, to dzisiaj tak naprawdę nikt na nią nie zwraca uwagi. Przy okazji licznych prokuratorskich śledztw, jak i sądowych procesów - zwłaszcza w postępowaniach choćby ocierających się o politykę – w mediach (zarówno tradycyjnych, a tym bardziej społecznościowych) pojawia się mnóstwo komentarzy kategorycznie brzmiących, nierzadko przesądzających o winie lub niewinności podejrzanego lub oskarżonego. Co najsmutniejsze, robią to nawet znani prawnicy. I raczej należy się spodziewać eskalacji takich zachowań, niż refleksji…
Ale wracając do głównego wątku. W punkcie 2 wspomnianego art. 13 czytamy: „Nie wolno publikować w prasie wizerunku i innych danych osobowych osób, przeciwko którym toczy się postępowanie przygotowawcze lub sądowe, jak również wizerunku i innych danych osobowych świadków, pokrzywdzonych i poszkodowanych, chyba że osoby te wyrażą na to zgodę”.
Przepis niby kategorycznie brzmiący. Pomimo to dziennikarze (i nie tylko oni) ciągle miewają dylematy co zrobić, gdy zarzuty stawiane są osobom powszechnie znanym, pełniącym państwowe funkcje, politykom, celebrytom...
Tak kilka miesięcy temu było w przypadku sędziego Naczelnego Sądu Administracyjnego, który uciekł na Białoruś, a prokuratura w Polsce wszczęła śledztwo ws. udziału w działalności obcego wywiadu. Początkowo co niektórzy pisali Tomasz Sz., ale bardzo szybko zaczęto podawać pełne nazwisko Szmydt, nawet w oficjalnych komunikatach. Dzisiaj nikt inaczej o sprawie nie informuje, choć stan prawny się niewiele zmienił.
Inaczej sytuacja wyglądała z byłym posłem Platformy Obywatelskiej i dawnym bliskim współpracownikiem Donalda Tuska, który został zatrzymany przez agentów Centralnego Biura Antykorupcyjnego, a w prokuraturze usłyszał zarzuty dotyczące doprowadzenia do niekorzystnego rozporządzenia mieniem kilku tysięcy osób na kwotę blisko 70 mln zł. Przez pierwsze godziny podawano, że chodzi o Janusza P., ale jego obrońca poinformował o wyrażeniu zgody na podawanie pełnych danych osobowych. Dzięki temu można - zgodnie z prawem! - pisać, że podejrzanym o gigantyczny szwindel jest Janusz Palikot.
Oczywiście, te dywagacje stają się bezcelowe, gdy prokuratura lub sąd zezwoli - ze względu na ważny interes społeczny - na ujawnienie wizerunku i innych danych osobowych osób, przeciwko którym toczy się postępowanie przygotowawcze lub sądowe.
Nie brak jednak głosów, iż prawo prasowe nie przystaje (i to od dawna) do realiów - zobowiązuje bowiem dziennikarzy do przestrzegania określonych reguł, ale we wszelakich mediach społecznościowych panuje już wolna amerykanka. Na X (dawny twitter), Facebooku, Instagramie i wszystkich pozostałych mnóstwo jest wpisów, w których nie tylko podaje się nazwisko podejrzanego lub oskarżonego, ale również zdjęcia, nie brak danych pozwalających zlokalizować miejsce zamieszkania. Oczywiście, najczęściej jest to okraszone komentarzem internauty, który nie uznaje zasady domniemania niewinności.
Ale dylematów jest więcej. O zatrzymaniu popularnego youtubera Kamila L. przez kilka dni rozpisywały się dosłownie wszystkie media. Jego nazwisko zapewne niewielu by cokolwiek mówiło, ale ksywka „Budda” to już co innego – była bowiem znakiem rozpoznawczym działalności mężczyzny. Czy to wkracza w zakaz upubliczniania „innych danych osobowych”? Zapewne na dwóch prawników byłyby trzy opinie…