Ludzie chcą wyjeżdżać i korzystać z bazy hotelarskiej. To było widać choćby latem ub. roku. Potrzebne jest tylko zdjęcie administracyjnych ograniczeń, ale też poprawa bezpieczeństwa - w tym sensie, by sytuacja epidemiczna się znacząco poprawiła i by wszyscy potencjalni klienci, także ci bardziej wrażliwi na zagrożenia epidemiczne, chcieli ponownie odwiedzać obiekty hotelowe. Z Piotrem Bujakiem, głównym ekonomistą PKO Banku Polskiego, rozmawia Maciej Pawlak.
Branża hotelarska w listopadowych i grudniowych badaniach GUS odnotowała 75-80 proc. spadki w liczbie przyjętych gości w stosunku do listopada-grudnia 2019 r. Od 12 lutego ma nastąpić częściowe wznowienie działalności w tym segmencie gospodarki. Kiedy i pod jakimi warunkami branża nadrobi powstałe straty?
Kluczowe jest po pierwsze jej otwarcie, zdjęcie administracyjnych ograniczeń, a po drugie - poprawa sytuacji epidemicznej w naszym kraju. Powinna ona okazać się na tyle trwała, by zniknęły też obawy klientów co do warunków korzystania z hoteli.
Popyt na nie może być więc decydujący.
Oczywiście. Przy tym sytuację finansową potencjalnych klientów oceniam jako jest dobrą. Sytuacja na rynku pracy w Polsce jest bardzo stabilna, a nawet zaskakująco dobra, jak na skalę szoku gospodarczego, który wywołała pandemia. Wobec tego wydaje się, że ten potencjalny popyt istnieje. Ludzie chcą wyjeżdżać i korzystać z bazy hotelarskiej. To było widać choćby latem ub. roku. Potrzebne jest tylko zdjęcie administracyjnych ograniczeń, ale też poprawa bezpieczeństwa - w tym sensie, by sytuacja epidemiczna się znacząco poprawiła i by wszyscy potencjalni klienci, także ci bardziej wrażliwi na zagrożenia epidemiczne, chcieli ponownie odwiedzać obiekty hotelowe.
Ministerstwo rozwoju, pracy i technologii szacuje, że bezrobocie rejestrowane osiągnęło w styczniu poziom 6,5 proc., podczas gdy w poprzednich miesiącach pozostawało na poziomie ok. 6-6,1 proc. Czy styczniowy wynik jest sezonowym, jednorazowym „wyskokiem” czy też stanowi sygnał głębszego trendu?
Dane pokazują, że jest to sezonowy wzrost. Przy czym nasze - ekonomistów PKO Banku Polskiego - szacunki, eliminujące sezonowość, pokazują, że stopa bezrobocia pozostała na poziomie z grudnia ub. roku. A nawet można powiedzieć, że się minimalnie obniżyła. Sezonowy wzrost liczby osób bezrobotnych w styczniu był zresztą jednym z najmniejszych w historii dla tego miesiąca. To jest bardzo dobra wiadomość. Było przecież sporo obaw, że drugi lockdown z końca ub. roku może doprowadzić do wzrostu bezrobocia, szczególnie w styczniu. Pierwsze tygodnie każdego roku stanowią moment, kiedy wiele firm decyduje się na redukcję zatrudnienia. Zwłaszcza mogłoby się to wydarzyć w branżach najmocniej dotkniętych lockdownem, takich jak zakwaterowanie czy gastronomia, w których z końcem roku mogą się przecież kończyć umowy najmu. Wobec tego można się było spodziewać, że wówczas niektóre podmioty definitywnie będą kończyć działalność i zwalniać pracowników. Na szczęście, nawet, gdy doszło do redukcji zatrudnienia w niektórych firmach, to siła popytu na pracę w pozostałych częściach gospodarki, np. w przemyśle, okazała się wystarczająca w skali całej gospodarki, by uniknąć wzrostu bezrobocia, a nawet, jak powiedziałem, odnotować jego minimalny spadek - w ujęciu wyrównanym sezonowo.
Tzw. indeks PMI w odniesieniu do branży przemysłowej wzrósł z poziomu 51,7 pkt. W grudniu ub. roku do 51,9 w styczniu. Jeśli taka tendencja wzrostowa utrzymałaby się, jakie będzie to miało przełożenie na wzrost całej gospodarki w tym roku?
To, co pokazał wskaźnik PMI za styczeń, stanowi dowód na to, że światowy przemysł radzi sobie bardzo dobrze, że kolejna fala pandemii nie dotknęła go zbyt mocno, a w każdym razie nie tal mocno jak pierwsza - wiosna ub. roku. Jest przy tym wiele sygnałów pokazujących, że przemysł światowy, ale i polski, pracuje na bardzo wysokich obrotach, rosną nowe zamówienia, pojawiają się wręcz trudności z ich realizowaniem, nadążaniem podaży za popytem. Sugeruje to, że obecny rok dla przemysłu, a także dla całej gospodarki, powinien okazać się dobry. Kiedy znikną ograniczenia antyepidemiczne, które uderzają wciąż w handel, a zwłaszcza w usługi, powinniśmy zobaczyć bardzo mocny wzrost aktywności gospodarczej. Dane dla wskaźnika PMI dotyczące przemysłu za styczeń, zresztą lepsze od prognozy PKO Banku Polskiego, wspierają naszą, jedną z najwyższych na rynku prognoz dla wzrostu polskiego PKB w tym roku - przypomnę, że prognozujemy jego wzrost o 5,1 proc.
Mimo tej dobrej w sumie sytuacji całego przemysłu, jego segment motoryzacyjny odnotował straty. W ub. roku, wg danych PZPM, o ponad 30 proc. spadła w naszym kraju produkcja nowych aut, a liczba rejestracji nowych pojazdów była niższa o ponad 23 proc. niż rok wcześniej. Kiedy odbuduje się podaż nowych samochodów?
Te ubiegłoroczne dane za cały poprzedni rok stanowią efekt głównie drugiego kwartału. Wówczas popyt zarówno na nowe auta, ale i na inne dobra, praktycznie zamarł. Pierwsza fala pandemii zmroziła światową gospodarkę. Natomiast już w trzecim, a zwłaszcza w czwartym kwartale dostrzec można było bardzo mocną odbudowę popytu na samochody. Niektórzy producenci notowali rekordowe wyniki sprzedaży w IV kwartale. Np. Financial Times pisał niedawno o rekordowych wynikach Audi na chińskim, ale i światowym rynku w IV kwartale. Uważam więc, że popyt na samochody wciąż się utrzymuje. Obecnie większym ograniczeniem dla branży motoryzacyjnej są pewne ograniczenia podażowe. Chodzi przede wszystkim o dostępność niektórych komponentów. Przykładowo największym teraz problemem dla branży jest brak dostępności półprzewodników - mikroprocesorów, produkowanych w większości na Tajwanie (firma TSMC). Tamtejszy producent nie jest w stanie dostarczyć wystarczającej ilości tego komponentu. I to, według szacunków firmy badawczej IHS Markit, ograniczy produkcję samochodów w całym I kwartale br. globalnie - o blisko 700 tys. ich sztuk. Tak więc w tym momencie nie jest problemem popyt, ale bardziej - zaburzenia podażowe.
Średnia cena mieszkań w Warszawie na koniec ub. roku wg danych CBRE i redNet Property Group wzrosła w stosunku do końca 2019 r. prawie o 10 proc. i wynosiła niemal 11 tys. zł/mkw. Jak Pan ocenia szansę, że ceny mieszkań nie będą dalej rosnąć?
W ujęciu rok do roku ceny faktycznie rosną, ale stanowi to wciąż skutek, tego, co się działo przed pandemią w I kwartale ub. roku. Natomiast od wybuchu pandemii można mówić o tym, że przeciętnie w skali całego kraju ceny nieruchomości mieszkaniowych raczej się ustabilizowały. Ta sytuacja może jeszcze trwać przez pewien czas, może do połowy obecnego roku. Nad perspektywami rozwoju naszej gospodarki będzie się unosić niepewność związana z wciąż trudną sytuacja epidemiczną, kiedy nie nastąpi jeszcze jej wyraźna odbudowa i ożywienie na rynku pracy. Natomiast później, gdy w bazowym, najbardziej prawdopodobnym scenariuszu, dojdzie do trwałego ożywienia światowej i polskiej gospodarki, gdy będzie można dostrzec symptomy poprawy na rynku pracy, trwałego wzrostu popytu na pracowników, co może następować od drugiej połowy br., a jeszcze wyraźniej w kolejnych latach, ponownie nastąpi presja płacowa. A jednocześnie, zgodnie z zapowiedziami NBP, utrzymywać się będą rekordowo niskie stopy procentowe, zaś banki widząc poprawę sytuacji gospodarczej i gospodarstw domowych, będą dalej łagodzić warunki udzielania kredytów mieszkaniowych. I wówczas można się spodziewać wzrostu cen nieruchomości mieszkaniowych. To, co będzie łagodzić ten wzrost, czy stabilizować poziom cen nieruchomości w br., to - według naszych szacunków - rekordowa liczba mieszkań oddawanych do użytku w kolejnych miesiącach. Natomiast w kolejnych dwóch latach liczba ta może się obniżać. Ponieważ obecnie rozpoczynana jest mniejsza liczba rozpoczynanych budów mieszkań ze względu na te niepewność pandemiczną. Zaś ograniczona ich podaż w kolejnych dwóch latach zderzona z mocnym popytem, przy spodziewanym ożywieniu gospodarki, wróży raczej wzrost cen na tym rynku.