„Cywilizacji grozi upadek”. Musk polemizuje z popularną teorią

Teorie o przeludnieniu Ziemi i potrzebie kontroli urodzeń nie są nowe, a w ostatnich kilkudziesięciu latach są szczególnie intensywnie eksploatowane, skutkując m.in. skrajnymi ruchami antynatalistycznymi. Teorie te często weryfikowane są w czasie i spotykają się z nierzadką wcale krytyką. W ostatnich dniach znany miliarder, Elon Musk, uznał, że liczba ludzie wcale nie jest "wystarczająca". - Jeśli ludzie nie będą posiadać więcej dzieci, cywilizacja się rozpadnie - stwierdził.

"Ludzkość potrzebuje pilnego zredukowania swojego wpływu na Ziemię i są trzy sposoby na osiągnięcie tego: możemy przestać zużywać tak wiele zasobów, możemy zmienić nasze technologie i możemy zmniejszyć wzrost naszej populacji" - tak kilka lat temu mówił słynny brytyjski przyrodnik, sir David Attenbororugh, nazywając ludźmi m.in. "plagą na ziemi".

To jeden z wielu głosów, które wskazują na głośny od kilkudziesięciu lat w przestrzeni naukowej, politycznej i publicystycznej problem "przeludnienia" Ziemi. 

Teoria o tym, że Ziemia jest przeludniona nie jest nowa i obawy o to, że wraz z nadmiernym wzrostem liczby ludności zacznie brakować bogactw naturalnych czy żywności, wyrażali już starożytni. Zagadnienie to interesowało uczonych przez wiele stuleci, jednak podstawy teoretyczne położył do niego na przełomie wieków XVIII i XIX Thomas Malthus, duchowny i ekonomista brytyjski, który opracował teorię nazywaną maltuzjanizmem.

O co chodziło Malthusowi? W dużym skrócie - był przekonany, że wzrost demograficzny nieuchronnie prowadzi do klęski głodu. Im większa liczba ludności, przy ograniczonej podaży ziemi, tym mniej wydajne rolnictwo. Za wzrostem ludności nie nadąża produkcja żywności i dochodzi do klęski głodu.

Teoria jednak nie przetrwała próby czasu, ponieważ już w wieku XX wiele państw wymknęło się temu modelowi. Zagadnienie przeludnienia i potrzeba kontroli demograficznej wciąż były jednak żywe w przestrzeni naukowej. Kamieniem milowym okazała się wydana w 1968 r. książka Paula Ehrlicha "Bomba populacyjna" (ang. The Population Bomb). Ehrlich, bazując na teorii Malthusa, uważał, że dynamiczny wzrost demograficzny może mieć wielorakie konsekwencje - począwszy od głodu, poprzez choroby czy niepokoje społeczne. Katastroficzne wizje wieszczone przez tego biologa również nie spełniły się w takim stopniu, jak je przewidywał. Ehrlich utrzymywał jednak przez długie lata, że problem przeludnienia jest głównym problemem współczesnego świata.

W ostatnich latach na popularności zyskuje teoria, która wskazuje, że wzrost liczby ludności to zwiększona emisja gazów cieplarnianych i w konsekwencji – zwiększony negatywny wpływ na klimat na Ziemi. Na tym tle coraz wyraźniej dochodzą do głosu skrajne środowiska wprost antynatalistyczne, które są zdania, że ludzie – m.in. w związku z wpływem na środowisko – nie powinni posiadać dzieci.

Co więcej, cytowani przez CNBC analitycy z Morgan Stanley zaznaczyli, podpierając się badaniami uczonych z UCLA, że „ruch, aby nie mieć dzieci z powodu obaw o zmiany klimatyczne, wciąż rośnie i wpływa na wskaźniki dzietności szybciej niż jakikolwiek wcześniejszy trend”. 

Nie brakuje jednak głosów, że z politycznego punktu widzenia, klimatyczny powód niskiej dzietności może być dla rządów "tarczą osłonową" dla np. niewystarczającej polityki prorodzinnej. Ciekawa wymiana zdań w tej kwestii pojawiła się wiosną 2021 r. na łamach „Guardiana”. W swoim tekście, felietonistka pisma, Polly Toynbee, zwróciła uwagę na politykę socjalną i mieszkaniową w Wielkiej Brytanii, która nie sprzyja dzietności. 

„Brak dzieci nie jest odpowiedzią na kryzys klimatyczny. Starzejący się elektorat już teraz okazuje się mniej zainteresowany środowiskiem niż młodsi wyborcy” - napisała w kwietniu 2021 r. Toynbee.

Odpowiedzią były listy czytelników. W szczególności warto zwrócić uwagę na list Robina Maynarda z organizacji Population Matters, której patronują m.in. wspomniani już Attenborough i Ehrlich. Maynard zaznacza, że w wykonanym przez organizację sondażu, to właśnie osoby w sile wieku bardziej martwią się sprawą m.in. zanikającej bioróżnorodności. Pada tam również zdanie:

"Przeciętny Brytyjczyk odpowiada za emisję 80 razy większej ilości dwutlenku węgla niż obywatel Zimbabwe. My - w mniejszej liczbie - możemy wnieść wkład w walkę ze zmianami klimatu, czego nie możemy ignorować".

Patrząc w pewnym uogólnieniu na statystyki, od kilkudziesięciu lat w Europie Zachodniej, USA i wysoko rozwiniętych krajach Azji, dzietność widocznie spada. Jednocześnie – jak wskazuje ONZ – za obecny przyrost liczby ludności na Ziemi w największej mierze odpowiedzialne są kraje rozwijające się. 

Ciekawe światło na tę kwestię rzuca analiza instytutu IHME (ang. Institute for Health Metrics and Evaluation) opublikowana w lipcu 2020 r. na łamach „The Lancet”.
 
IHME w swoich najnowszych prognozach dotyczących populacji świata w roku 2100 dokonuje korekty szacunków ONZ, zaznaczając, że liczebność ludzi będzie o ok. 2 mld mniejsza u progu XXII stulecia niż wcześniej sądzono. Na Ziemi ma być nas wówczas 8,8 mld (szczyt ma być widoczny ok. roku 2064), a w wielu krajach – pomimo obecnych wzrostów dzietności – będą zauważalne jej spadki, a powodem – jak wskazuje IHME – ma być zwiększony dostęp do antykoncepcji. Tylko w nielicznych krajach świata będzie rodziło się tyle dzieci, by utrzymać na niemalejącym poziomie liczbę ludności.

Krytycy teorii maltuzjańskich i neomaltuzjańskich zwracają uwagę, że katastroficzne wizje jak dotychczas nie ziściły się, a postęp technologiczny i wynalazczość pozwoliły na częściowe okiełznanie problemu głodu. 

W kontekście koncepcji ograniczania dzietności w imię walki o klimat pojawia się również ważne pytanie dotyczące modeli gospodarczych. Jak będzie wyglądał system emerytalny, rynek pracy i produkcja, gdy ponad 150 krajów, jak szacuje IHME, zmagać będzie się z problemem starzenia się społeczeństw? Za tym idą kwestie czysto demograficzne – zastępowalności pokoleń, a także polityczne.

Na problemy wynikające z malejącą dzietnością zwrócił niedawno uwagę ekscentryczny miliarder Elon Musk, który na zebraniu rady kierowników Wall Street Journal, pytany był o wykorzystanie w pracy stworzonych przez firmę Tesla robotów.

- Nie możemy mówić o wystarczającej liczbie ludzi. Niski i stale malejący wskaźnik urodzeń jest największym zagrożeniem dla naszej cywilizacji. Zbyt wielu dobrych i mądrych osób myśli, że na świecie jest zbyt wiele ludzi i populacja rozrasta się poza kontrolą. Jest zupełnie odwrotnie, spójrzcie na liczby, jeśli ludzie nie będą posiadać więcej dzieci, to cywilizacja się rozpadnie. Wspomnicie moje słowa

stwierdził Musk.

Zapytany, czy właśnie dlatego jest ojcem szóstki dzieci, miliarder stwierdził, że próbuje dać dobry przykład i wcielać w czyn, to o czym mówi.

Elon Musk zwrócił również uwagę na to, że o ile wzrost liczebności populacji jest dobry, to „inną historią jest to, jak długo ludzie żyją”. Stwierdził, że ludzie "nie powinni próbować żyć super długo".

- To ważne dla nas, byśmy umierali, bo w wielu przypadków, ludzie nie zmieniają swojego myślenia. Jeśli żyliby wiecznie, moglibyśmy stać się skostniałym społeczeństwem, niedającym szans nowym ideom – dodał.

Musk na zjawisko zbyt małej dzietności zwracał uwagę na Twitterze także w lipcu 2021, linkując tekst WSJ o znamiennym tytule „Wzrost populacji USA, czynnik napędzający gospodarkę, powoli zwalnia". Miliarder stwierdził, że jest to „największe ryzyko dla przyszłości cywilizacji”.

Skomentuj artykuł: