Dolar i euro – nieoczekiwana zmiana miejsc

Gdy świat finansów szykował się już na parytet głównej pary walutowej, czyli zrównanie wartości euro i dolara, doszło do niespodziewanego zwrotu. Czar amerykańskiej waluty nagle prysł, a inwestorzy przychylniej zaczęli postrzegać euro. Co stoi za tą nieoczekiwaną zmianą miejsc?

Jeszcze w połowie maja dolar kosztował 4,50 zł. Amerykańska waluta górowała wtedy nie tylko nad złotym, ale rozdawała karty na całym rynku. Przez moment euro kosztowało mniej niż 1,04 USD, co oznacza, że było najtańsze od ponad pięciu lat. Kurs EUR/USD dosłownie runął na minima z 2017 r. Było o włos od ich przebicia, co prawdopodobnie skutkowałoby dalszym, lawinowym, gwałtownym spadkiem i… od tego czasu sytuacja zmieniła się o niemal 180 stopni.

Fundament wylany przez Rezerwę Federalną

Na całym świecie banki centralne prowadzą walkę z inflacją, która może wymykać się spod kontroli. Głównym instrumentem do walki ze wzrostem cen są stopy procentowe. To, jak zdecydowanie zostaną one w poszczególnych gospodarkach podniesione, w dużej mierze ustawia hierarchię walut.

Paliwem do trendu umocnienia dolara, ale także spadków na globalnych giełdach akcji, które sprowadziły najważniejszy na świecie indeks S&P500 nawet o 20 proc. poniżej ustanawianych na początku roku szczytów wszech czasów, stały się plany Rezerwy Federalnej.

Amerykański bank centralny zaczął przodować na polu podwyżek stóp procentowych, by zapanować nad najsilniejszą od dekad presją cenową. Miał na to pozwalać impet wzrostu gospodarczego i rozgrzany do czerwoności rynek pracy. Już w trakcie zbliżających się wakacji zatrudnienie w USA może osiągnąć poziom sprzed wybuchu pandemii koronawirusa. Stany Zjednoczone stały się w ostatniej dekadzie również eksporterem surowców energetycznych netto, co jest niezaprzeczalnym atutem gospodarki i waluty w obliczu kryzysu energetycznego i rozpętanej przez Rosję wojny w Ukrainie.

Rysy na wizerunku amerykańskiej gospodarki

Z tygodnia na tydzień inwestorzy zaczęli zakładać coraz śmielszą reakcję ze strony Fed, coraz bardziej agresywne podwyżki na poszczególnych posiedzeniach i finał cyklu na coraz wyższym poziomie.

– Innymi słowy, pompowany był balonik oczekiwań, z którego w ostatnich dwóch tygodniach zaczęło uchodzić powietrze wraz z pojawianiem się skaz na obrazie kondycji amerykańskiej gospodarki – wskazuje Bartosz Sawicki, analityk Cinkciarz.pl.

Jednym z pierwszych niepokojących sygnałów były rozczarowujące wyniki finansowe za pierwszy kwartał takich potentatów amerykańskiego handlu detalicznego jak sieci Walmart i Target. Wynikało z nich, że konsumpcja będąca fundamentem wzrostu gospodarczego USA zaczęła hamować.

– Co więcej, od kilku tygodni w cotygodniowych odczytach liczby nowo zarejestrowanych bezrobotnych w Stanach Zjednoczonych przeważają dane, które sugerują, że amerykański rynek pracy przestaje przypominać potężnie rozpędzoną maszynę. A trzeba pamiętać, że właśnie ten sektor gospodarki USA jest oczkiem w głowie Rezerwy Federalnej, która musi dbać o stabilność cen i utrzymywanie inflacji w ryzach, ale jednocześnie dążyć do pełnego zatrudnienia – wyjaśnia analityk.

Kolejnym źródłem obaw o kondycję gospodarki USA były też wskaźniki nastrojów w biznesie w rejonie Filadelfii oraz Nowego Jorku. Czarę goryczy przelało załamanie liczby domów sprzedanych na rynku pierwotnym. W kwietniu była ona najniższa od wybuchu pandemii. Żniwo zaczyna zbierać połączenie 40-proc. wzrostu cen nieruchomości i podwojenia stawek oprocentowania 30-letnich kredytów hipotecznych, do czego doszło w ostatnich dwóch latach.

Fed powstrzyma się ze spektakularnymi podwyżkami?

– Rynek nieruchomości, nie tylko w USA, faktycznie może czekać schłodzenie, co oczywiście źle wróży wzrostowi gospodarczemu. Sam sektor budowlany ma kilkuprocentowy udział w PKB, ale dobra związane z wykończeniem i wyposażeniem domów mają znaczny udział w sprzedaży detalicznej. Mimo to może okazać się, że strach o perspektywy gospodarki USA jest patykiem po wodzie pisany. Z wyłączeniem rynku nieruchomości nie został on bowiem potwierdzony przez dane o najwyższej randze i znaczeniu. Trudno bowiem za takie uznać np. regionalne barometry nastrojów. Ich atutem jest to, że otwierają katalog odczytów za dany miesiąc. Są jednak bardzo zmienne i mogą prowadzić do mylnych wniosków. Rzetelna weryfikacja kiełkujących obaw nastąpi na początku czerwca, gdy poznamy główne indeksy nastrojów ISM i przede wszystkim raport o kondycji rynku pracy w maju – uzasadnia Bartosz Sawicki.

Inna rzecz, że rajd dolara został przerwany przez urealnienie oczekiwań odnośnie do zamierzeń Rezerwy Federalnej. Zapis jej posiedzenia z początku maja, gdy kondycja gospodarki budziła nieporównywalnie mniejsze kontrowersje, wskazuje, że przeważająca liczba decydentów uważała, że nawet wtedy jednorazowe podwyżki stóp procentowych o więcej niż o 50 pkt bazowych nie są potrzebne. Tymczasem ostatnia odsłona umocnienia amerykańskiej waluty z pierwszej części bieżącego miesiąca wynikała właśnie z rosnącego wśród inwestorów przekonania, że nieodzowne mogą być podwyżki rzędu 75 pkt bazowych.

Za wcześnie, by bić na alarm. Za wcześnie, by skreślać dolara

Seria słabszych danych z gospodarki USA zbiegła się także z przychylniejszym spojrzeniem na euro. Przyczyniła się do tego – jakżeby inaczej – również polityka monetarna, tym razem w wydaniu Europejskiego Banku Centralnego, który w końcu wypisuje się z grona maruderów na polu zacieśniania i zapowiada koniec ery ujemnych stóp procentowych. Do końca roku koszt pieniądza w strefie euro ma wzrosnąć w sumie o 75 punktów bazowych.

– Pokazuje to dobitnie, jak nisko była zawieszona poprzeczka oczekiwań wobec EBC. 75 pkt łącznie to przecież tyle, ile na pewnym etapie oczekiwano w związku z wyłącznie jednym, czerwcowym posiedzeniem Rezerwy Federalnej. Wystarczyło to do zwrotu w notowaniach euro w relacji do dolara i stworzyło warunki, w których rynki akcji mogły wyrwać się ze spirali wyprzedaży, a – co istotne z punkty widzenia krajowej gospodarki – także złoty mógł powrócić na ścieżkę umocnienia – wylicza analityk.

Warto jednak zmierzyć się z kwestią, czy ci, którzy wieszczą koniec rajdu dolara, nie robią tego przedwcześnie. W notowaniach EUR/USD nie doszło do przekroczenia bariery 1,08, co zwiększyłoby prawdopodobieństwo załamania się trendu umocnienia amerykańskiej waluty.

– W wypadku poprawy danych z USA, znów mogą zacząć rosnąć apetyty na wycenę zdecydowanej kontynuacji zacieśniania przez Fed, ale już na polu docelowego poziomu dla stóp, nie zaś skali poszczególnych ruchów. Po drugiej stronie walutowego równania, czyli w strefie euro, mamy natomiast znacznie bardziej bojaźliwy bank centralny i chimeryczną, szczególnie zagrożoną wojną w Ukrainie i sankcjami wobec Rosji gospodarkę. W rezultacie, choć prawdopodobieństwo zrównania się wartością euro i dolara wyraźnie spadło, to może się okazać, że przestrzeń do wzrostów również jest bardzo mocno ograniczona – podkreśla analityk.

Złoty potrzebuje spokoju i dobrych danych z polskiej gospodarki

Z perspektywy notowań złotego i innych walut rynków wschodzących oraz szerzej: ryzykownych aktywów inwestorskich najkorzystniejszy byłby scenariusz zakładający uniknięcie tzw. twardego lądowania. Oznacza to sytuację, w której najważniejsze banki centralne zdołają stłamsić inflację stosunkowo szybko i – co kluczowe – nie za cenę popchnięcia świata ku recesji.

– Optymalny wydaje się tu „letni” wzrost gospodarczy, który nie skłoni Fed do zbyt gwałtownych ruchów. W takim otoczeniu na pierwszy plan mogłyby wychodzić atuty polskiej waluty. Głównym z nich jest w tej chwili perspektywa podwyżek stóp procentowych przez Radę Polityki Pieniężnej do 7-7,5 proc. Prognozy Cinkciarz.pl zakładają, że w trzecim kwartale br. kurs euro osunie się do 4,50, a za dolara płacić będziemy ok. 4,10 zł. Na wyraźniejsze umocnienie może nie pozwolić hamowanie światowej gospodarki, ale niekorzystna byłaby również sytuacja, w której RPP nie zdoła wygasić inflacji, a na pierwszy plan zaczną przebijać się obawy o stabilność wewnętrzną i zewnętrzną polskiej gospodarki – zastrzega Bartosz Sawicki.

Źródło

Skomentuj artykuł: