Dr Dawid Piekarz: Odbicie będzie w kształcie litery „V” [NASZ WYWIAD]

Może się paradoksalnie okazać, że koszty to nie wszystko. A więc, że nie ma sensu upieranie się przy płaceniu za jakąś śrubkę koniecznie w Chinach, bo tam jest o parę groszy tańsza, a tymczasem może jej zabraknąć. Zwłaszcza, że równocześnie kupienie takiej samej śrubki w Europie, w krajach o niższych kosztach pracy, a należy do nich m.in. Polska, może mieć sens, nawet, gdy trzeba na ten cel wydać nieco więcej niż dotąd w Chinach – mówi w rozmowie z FilaryBiznesu.pl wiceprezes Instytutu Staszica, ekspert bezpieczeństwa ekonomicznego i energetycznego dr Dawid Piekarz.


Maciej Pawlak: Podczas jednej z konferencji, w której Pan ostatnio uczestniczył, zauważył Pan, że obecna sytuacja związana z koronakryzysem może stanowić szansę dla polskiej gospodarki. Dla wielu światowych firm bowiem może to być okazja do zmiany łańcucha dostaw, w którym do niedawna istotną rolę odgrywały Chiny. Na tej zmianie miałaby skorzystać Polska. Dlaczego?

Dawid Piekarz: Zauważmy, że pandemia bardzo mocno zmieniła neoliberalny dogmat, mówiący o tym, że w działalności biznesowej liczy się niemal wyłącznie rachunek kosztów i efektywności. Natomiast przesunęła w pewien sposób myślenie menedżerów, czy przedsiębiorców w stronę zapewniania bezpieczeństwa ekonomicznego. Dlatego, że do tej pory, przez ostatnie trzy dekady, nie było ono zbytnio zagrożone. Odnosiło się to przede wszystkim do pozyskiwania surowców energetycznych: ropy naftowej czy gazu. Nikt przy tym nie przypuszczał, że może zabraknąć z powodu koronawirusa jakichś prostych prefabrykatów, produktów, które dotąd przyjeżdżały z Chin. W tej sytuacji może się paradoksalnie okazać, że koszty to nie wszystko. A więc, że nie ma sensu upieranie się przy płaceniu za jakąś śrubkę koniecznie w Chinach, bo tam jest o parę groszy tańsza, a tymczasem może jej zabraknąć. Zwłaszcza, że równocześnie kupienie takiej samej śrubki w Europie, w krajach o niższych kosztach pracy, a należy do nich m.in. Polska, może mieć sens, nawet, gdy trzeba na ten cel wydać nieco więcej niż dotąd w Chinach. 

Czyli, że koronawirus „przypomniał” światowemu biznesowi, że koszty pracy w naszym regionie Europy nie są wciąż znacząco wyższe od tych w Chinach...

Właśnie. Ponadto nasza część Europy jest relatywnie mocno uprzemysłowiona. Od czasów transformacji gospodarczej wciąż występujemy w duże mierze w roli podwykonawców bardziej zaawansowanych technologicznie firm „starej” UE. W związku z tym już się właściwie w łańcuchu dostaw znaleźliśmy. Jesteśmy przy tym organicznie związani z tymi firmami. A wreszcie okazuje się, że „odpalenie” tego typu produkcji może być relatywnie łatwe i konkurencyjne cenowo. Oczywiście, jeśli ocenialibyśmy tylko samą efektywność ekonomiczną i koszty to nie będą one na dokładnie tak niskim poziomie, jak w Chinach. Jednak należy uwzględnić takie aspekty, jak: pewność dostaw, prostą logistykę i to, że w naszym rejonie Europy jest dużo mniejsze prawdopodobieństwo definitywnego zamknięcia granic lądowych niż praktyczne zamknięcie granic morskich z Dalekim Wschodem, wskutek wstrzymania ruchu statków i w rezultacie przerwania łańcucha dostaw. Może się więc okazać, że nadeszła szansa dla naszej części Europy i - zwłaszcza - Polski. Bo jesteśmy w naszym regionie krajem relatywnie największym i najlepiej uprzemysłowionym. I na tym, w obecnej sytuacji, polega nasz handicap na wejściu.

Z rozmaitych danych GUS wynika, że wpływ koronawirusa na polską gospodarkę jest wciąż stosunkowo mało dolegliwy. Czy - o ile nie nastąpi jakieś nagłe pogorszenie sytuacji epidemicznej - podobnie, relatywnie łagodnie nasza gospodarka będzie przechodzić kolejne miesiące?

W czerwcu wskaźnik PMI (optymizmu wśród przedsiębiorców) wykazywał rekordowe poziomy. Także dlatego, że przez ostatnich kilka miesięcy spadał. Obecnie widać, że nastąpiło odbicie. Jesteśmy beneficjentem naszej tarczy antykryzysowej, ale i - pośrednio - działań podejmowanych przez rządy Niemiec, Francji czy Holandii, które też wtłaczają potężne ilości pieniędzy do swoich gospodarek. Siłą rzeczy jakaś część tych środków spływa i do powiązanych z tymi krajami naszych firm, co może dodatkowo im pomóc. W praktyce lockdown okazał się dość ograniczony. Przyniósł wręcz całkiem dobre efekty. Bo u nas relatywnie mała część przedsiębiorstw była zamknięta. Nie doszło przy tym do jakiejś katastrofy na rynku pracy, więc to odbicie będzie w kształcie litery „V”, a nie „U”. Rzecz jasna pod warunkiem, że obecne wskaźniki przyrostu zachorowań nie podskoczą nagle znacząco w górę.

Gdyby jednak pandemia znów zaatakowała w poważny sposób należałoby znów zamrozić część gospodarki? W jednym z ostatnich wywiadów dla jednego z portali rzecznik MŚP, Adam Abramowicz, określił ponowne zamknięcie gospodarki jako „katastrofę”.

Trzeba się faktycznie modlić, żeby do tego nie doszło. Problem z ponownym zamrożeniem gospodarki polegałby na tym, że pieniądze na kolejne Tarcze tak naprawdę już się skończyły. Polskie finanse publiczne były w stanie wygenerować z siebie szybko bezprecedensową skalę strumienia pomocy finansowej. A to sprawia, że nie doszło do katastrofy na rynku pracy, i że nasza gospodarka stosunkowo szybko dochodzi do siebie. Jednak gdyby na jesieni nastąpiła powtórka z marca to siłą rzeczy ciężko byłoby znaleźć finansowanie na kolejne transze pomocy publicznej dla poszkodowanych przedsiębiorców. Ponadto musimy uwzględnić także kwestię psychologii społecznej. Udało się nam przecież doprowadzić do stosunkowo krótkiego lockdownu, w dodatku relatywnie mało dolegliwego. Dlatego społeczeństwo przeżyło ten okres w stosunkowo dużej dyscyplinie. Jednak w razie ponownego wybuchu pandemii na jesieni niezwykle trudno i rządzącym i społeczeństwu będzie przechodzić tego typu obostrzenia. Przecież to, co nastąpiło w marcu było szokiem dla milionów, gdy nagle ich życie wywróciło się o 180 stopni. A jednocześnie elementem powrotu polskiej gospodarki na ścieżkę wzrostu jest to, że konsumenci widzą, że mimo wszystko do katastrofy nie doszło i można żyć w miarę normalnie. Oczywiście trzeba mocno oszczędzać. Wciąż jednak większość ludzi zarabia i ma pracę. Zaś przy powtórce z marcowego lockdownu doszłoby do dużych problemów z punktu widzenia sytuacji gospodarczej i nastrojów społecznych. 

Minister Szumowski zapowiedział, że w ciągu dwóch tygodni rząd może podjąć decyzję o odmrożeniu imprez masowych. Posunięcie to mogłoby dotyczyć także odblokowania bodaj ostatniej zamrożonej branży, tj. organizatorów rozmaitych targów, wystaw i konferencji. Jakie są na to szanse?

Myślę, że są duże. Spójrzmy choćby na statystyki zachorowań. Pojawiają się one punktowo. To były kopalnie, pojedyncze zakłady pracy, imprezy weselne itd. Można odnieść wrażenie, że jeśli ta liczba będzie spadała, to i zagrożenie epidemiologiczne dla takich potencjalnych jego ognisk będzie malało. Rzecz jasna posunięć, o których mówił minister, nie przeprowadza się z dnia na dzień. Przy czym dla branży eventowej obecny okres wakacyjny jest fatalny. Rozumiem więc, że jeśli dojdzie do jej odmrożenia w najbliższych dniach, to daje jednocześnie pewną rezerwę na to, by imprezy, które zostały zablokowane, czy nie doszło do ich zorganizowania, zacząć organizować, by mogły się odbyć na jesieni. Teoretycznie branża wydaje się ryzykowna z epidemiologicznego punktu widzenia, ale to przecież nie jest tak, że gdy rząd ją jutro odmrozi, to już pojutrze dojdzie do dużej imprezy targowej czy kongresowej. Wszystko to rzecz jasna przy optymistycznym założeniu, że na jesieni nie dojdzie do drugiej fali pandemii.
 

Źródło

Skomentuj artykuł: