W najbliższych miesiącach mogą trafić się niezłe okazje do wyprzedaży mieszkań, które w tej chwili nie znajdują nabywców - mówi portalowi Filarybiznesu.pl Piotr Soroczyński, główny ekonomista Krajowej Izby Gospodarczej.
Według ostatnich danych agencji ratingowej S&P wskaźnik PMI dla sektora wytwórczego strefy euro przyjął wartość 48,5 pkt. wobec 49,6 pkt. w sierpniu. Według S&P oznacza to, że „spadek aktywności ekonomicznej w strefie euro we wrześniu uległ pogłębieniu, a aktywność przedsiębiorstw kurczyła się trzeci miesiąc z rzędu”. Co to oznacza dla gospodarki europejskiej? Jak to się przekłada na polską gospodarkę?
To świadczy o tym, że my jako europejscy przedsiębiorcy, z rozsądkiem podchodzimy do perspektyw najbliższych miesięcy i kwartałów. Mamy jednocześnie obawy, czy na pewno będzie spokojnie. Wszyscy oczywiście boimy się o to, co będzie z dostawami oraz cenami energii - to może wywołać pewne zamieszanie u wytwórców i odbiorców detalicznych. Może się bowiem okazać, że coś będziemy w stanie wykonać, albo nie, bo będzie surowiec, będzie energia, albo może się okazać tak drogie, że będzie niesprzedawalne.
Co jeszcze oznacza niższy wskaźnik PMI?
Spadek PMI pokazuje też coraz większą ostrożność przedsiębiorców wobec tego, co może przynieść przyszłość. To nie oznacza, że oni zakładają, że tak będzie, ponieważ mimo wszystko obecny wskaźnik nie osiągnął odpowiednio niskich poziomów. Obecny odczyt PMI należy raczej odczytać: „Wolimy dmuchać na zimne”.
Co to może dla nas oznaczać?
Może to przynieść sporo szkód, ponieważ części zamówionych dostaw możemy nie móc zrealizować, części towarów nie sprzedać, bo okażą się za drogie. Ale jednak jest jeszcze trochę szans. Na przykład polski przemysł paradoksalnie może mieć trochę więcej zamówień, bo to co nie zostanie wytworzone w Europie, może być wytworzone u nas, bo my będziemy mieli dostęp do energii, albo będziemy mieli dostęp do surowca. Ponadto może się okazać, że nasi przedsiębiorcy, którzy swoje ceny dla zagranicznych odbiorców kalkulują w euro mogą się okazać trochę tańsi od przedsiębiorców z Dalekiego Wschodu, którzy się kalibrują do dolara, a teraz dolar jest bardzo mocny. Tak więc nadchodzące miesiące mogą być trudnym okresem, ale wciąż mogą jeszcze przynieść szanse na rozwój. W tej chwili jest bardzo dużo czarnowidztwa, ale warto pamiętać, że dla niektórych wytwórców pojawią się różne szanse i okazje na to, żeby np. pozbyć się konkurencji, która do tej pory wydawała się nie do pozbycia. To jednak nie oznacza, że cała nasza gospodarka będzie się bardzo rozwijać, ale dla niektórych branż najbliższe miesiące mogą stanowić szanse na rozwój. Wobec tego cała nasza gospodarka może nie będzie tak tym kryzysem poobijana, jak inne na naszym kontynencie.
Stopa bezrobocia w sierpniu wyniosła 4,8 proc. wobec 4,9 proc. w lipcu - podał GUS. To najniższy odczyt od 1990 r. Czy istnieje zagrożenie, że w okresie jesienno-zimowym, w związku z możliwymi brakami energii elektrycznej czy cieplnej, bezrobocie może ulec zwiększeniu, bo istnieje zagrożenie, że braki energii spowodują upadłości niektórych firm, zwłaszcza MŚP (małych i średnich przedsiębiorstw), które nie wytrzymają zbyt wysokich cen energii?
Znajdujemy się w lokalnym minimum bezrobocia, ze względu na wciąż przeprowadzane prace typowo sezonowe. Albowiem w trakcie wiosny i lata rośnie popyt na pracowników w zawodach sezonowych w budownictwie, rolnictwie czy usługach turystycznych. Rośnie od marca, apogeum jest w okolicach sierpnia, natomiast po wrześniu pomału zaczyna spadać. Wobec tego obecnie mamy okres minimalnej stopy bezrobocia, ona może pozostawać na takim niskim poziomie nawet do października, a potem z przyczyn sezonowych nastąpi jej wzrost. Osiągnie on maksimum w lutym, kiedy wszyscy pracownicy sezonowi od dłuższego czasu nie mają pracy i zgłosili się do urzędów pracy, mówiąc że jej poszukują. Zakładając typowy scenariusz, można przewidzieć, że bezrobocie w lutym osiągnie poziom 5,2%, a bezrobotnych 875 tys., czyli 70 tys. więcej niż teraz.
A jeśli sytuacja nie przebiegnie typowo?
Ze względu na obawy o koniunkturę może się np. okazać, że stopa bezrobocia będzie o 0,2 czy 0,3 punkty procentowe wyższa, co przełoży się na kilkadziesiąt tysięcy osób bezrobotnych więcej.
Jako główne zagrożenia wskazałbym przede wszystkim te w sektorze usług. Gdy nam jako konsumentom jest źle i mamy z czegoś rezygnować, to po pierwsze rezygnujemy z usług - mniej wyjeżdżamy na urlopy, a także rzadziej korzystamy z restauracji, hoteli, usług dla ludności typu fryzjer, czy mycie auta. Ponadto pamiętajmy, że wysokie ceny energii uderzą np. w turystykę.
Posiadając obiekt hotelowy, który trzeba ogrzać, wiadomo, że latem wydatki na ten cel są minimalne. W zimę te koszty są kilkakrotnie większe. Niektórzy hotelarze i restauratorzy już w tej chwili mówią, że będą mieli problem, żeby utrzymać w ruchu duży obiekt, bo to będzie ich za dużo kosztować. Oni wiedzą, że jak podyktują ceny z uwzględnieniem realnie wyższych cen energii, to ludzie nie będą chcieli skorzystać z tak drogiej usługi. Mam przede wszystkim obawy o tę sferę, a trochę mniej o sferę produkcji czy związaną z dostawami energii.
Władze zapewniają, że gazu ani węgla nie zabraknie.
W optymalnym scenariuszu także zakładam, że u nas energii nie zabraknie. Oczywiście może się zdarzyć coś niespotykanego, ale raczej nie powinno jej zabraknąć, a jeżeli będzie brakowało, to przerwy będą w miarę przewidywalne. Może się okazać, że głównie będą dotykały pojedynczych dużych odbiorców. Wyobrażam sobie, że bardzo duży odbiorca gazu, jak np. petrochemia, może zostać zobowiązany do czasowego zmniejszenia produkcji, bo gazu nie będzie, bo inni odbiorcy będą chronieni. Natomiast jeśli ktoś zajmuje się produkcją z użyciem gazu petrochemicznego, może dostać polecenie czasowego wstrzymania produkcji. To więc się może zdarzyć, ale nie będzie to dużym problemem w skali całej gospodarki. Zdecydowanie większym będzie to, że my tę energię będziemy mieli, ale drogą. Wszyscy się będą więc zastanawiali, czy po tak wysokiej cenie przedsiębiorcy będą w stanie sprzedać towary czy usługi. Z jednej strony u nas ceny konsumpcyjne dla klientów rosną szybciej niż u sąsiadów z Zachodu, np. w Niemczech czy Holandii. Z drugiej - wzrost naszych cen przemysłowych nie odnotowuje aż tak wysokich dynamik jak tam. U nas wzrost jest duży, bo na poziomie 25 proc. w skali roku, a u nich - 40 i więcej procent. Może się więc okazać, że nawet jeżeli będziemy musieli podnieść ceny eksportowe, to i tak się zmieścimy w przedziale, który dla nich, jak twierdzą jest do wytrzymania. Pewnym szczęściem w nieszczęściu, może być to, iż nasi eksporterzy mogą pozbyć się konkurenta w zakresie dostaw, ponieważ w innych krajach PMI także jest wysoki, gdyż oni zaopatrują się u tych, którzy kalibrują się do dolara np. na Dalekim Wschodzie.
Przeciętna ogólnopolska średnia cena benzyny bezołowiowej 95 przez ostatni tydzień obniżyła się o kolejne 12 groszy na litrze i wyniosła 6,24 zł/l - wynika z danych BM Reflex. To najniższa wartość od marca. Czy wobec umocnienia się dolara wobec złotego (już prawie po 4,9 zł) należy się spodziewać, że benzyna zacznie drożeć w kolejnych tygodniach?
Może tak się zdarzyć, bo z jednej strony mieliśmy pewien okres spadków cen ropy na światowych rynkach oraz giełdach i mam wrażenie, że to co mogło spaść, to już widzieliśmy. Przestrzeni do tak dużego spadku już nie ma i powtórzenie tego co się zadziało nie jest możliwe, więc raczej będziemy mieli stabilne ceny albo lekkie ich odbicie czasowo w górę. Niestety na nasza niekorzyść działa cena kursu złotego. Nasza waluta jest na tyle słaba, że paliwo może znów okazać się dla nas makabrycznie drogie. Stara szkoła mówi, że im słabszy złoty, tym lepiej dla eksporterów. Ale według nowej szkoły obecnie gospodarka działa zupełnie inaczej. My zaopatrując gospodarkę mocno z zewnątrz bardzo cierpimy na słabym złotym.
Na czym to polega?
To nie jest jedynie ropa i gaz, to są tysiące różnych towarów, które musimy kupować do życia na co dzień i one okazują się o te kilka, kilkanaście procent droższe, niż powinny, bo złoty jest słaby.
W kwestii ropy zobaczymy co będzie działo się na widełkach między ropą, a benzyną, bo proszę zobaczyć, że ostatnio było w tym obszarze istne szaleństwo. Czasami ropa była tańsza, benzyna droga, potem było na odwrót. To jest związane z popytem na naszym rynku krajowym i europejskim, nie ukrywamy przecież, że sporo ropy wytwarzanej u nas i kupowanej przez nas na rynkach międzynarodowych eksportujemy na Ukrainę, wspierając tamtejszy wysiłek wojenny.
Tamtejszy sprzęt wojskowy także jeździ na ropę, a nie na benzynę. Poza tym ropa, jako paliwo do samochodu, to tak naprawdę to samo co olej opałowy, tylko ma inny kolor i akcyzę. Z nadejściem zimy z natury jest większy popyt i ceny oleju idą w górę, a benzyny niekoniecznie. Podobnie jest z LPG – ci, którzy jeżdżą na LPG wiedzą, że zima to jest okres wysokich cen, a lato niskich, ponieważ ogrzewane są zarówno domki, jak i szklarnie. Dlatego też może się okazać, że już trochę nacieszyliśmy się niższymi cenami, ale teraz one mogą pójść w górę, trochę mniej w benzynie, a więcej - w ropie i gazie.
Wartość udzielonych kredytów mieszkaniowych w sierpniu 2022 r. spadła w Polsce o 69,3 proc. wobec sierpnia ub.r. a w ujęciu liczbowym - o 68,8 proc. (w styczniu-sierpniu br. wartość spadła o 36,0 proc., a w ujęciu liczbowym - o 40,8 proc.) – poinformowało Biuro Informacji Kredytowej. Skoro pierwsze obniżki stóp procentowych mają nastąpić za rok oznacza to, że rynek kredytów hipotecznych odrodzi się dopiero za dwa lata?
Może się okazać, że to nastąpi wcześniej, w tej chwili sytuacja jest bardzo trudna, dlatego banki powinny lojalnie ostrzegać potencjalnych kredytobiorców, bo może się okazać, że pojawi się jeszcze trochę podwyżek stóp. Z jednej strony niektórzy członkowie RPP mówili, że będą się starać nie ich podwyższać, ale może się przecież różnie zdarzyć, bo możemy jeszcze zobaczyć różne poziomy inflacji. Ja kategorycznie ludziom nie obiecywałbym, że więcej podwyżek stóp nie będzie. Ale może się okazać, że faktycznie w okolicach marca przyszłego roku będziemy widzieć pierwsze istotne spadki inflacji.
Co to może konkretnie oznaczać?
Jej szczyt może być w lutym, dlatego dane z marca ogłoszone w kwietniu przyszłego roku, będą pokazywały, że w zasadzie znajdujemy się już na dobrej fazie schodzącej. Może się więc okazać, że Rada Polityki Pieniężnej będzie się zastanawiała czy trochę nie odpuścić z podwyższania stóp. Z jednej strony, gdyby chcieć patrzeć konserwatywnie, to członkowie RPP powinni poczekać aż inflacja zjedzie poniżej aktualnego poziomu stóp - np. z 15% do 7% i dopiero wtedy zacząć je obniżać. Inni eksperci wskazują, że RPP utrzymuje w tej chwili stopy nieco poniżej połowy inflacji. Zatem, gdyby zjechała ona do 12%, można by obniżyć stopy do 6%. Tak czy inaczej paradoksalnie w najbliższych miesiącach mogą trafić się niezłe okazje do wyprzedaży lokali, które w tej chwili nie znajdują nabywców. Kupować je być może będą duże fundusze inwestycyjne, które staną się właścicielami wszystkich nie wykupionych dotąd mieszkań, wtedy na rynku sytuacja nie ulegnie zmianie. Może się jednak okazać, że jednak na rynku pozostanie pewna pula mieszkań, których wytwórcy będą chcieli je sprzedać, chociażby po to żeby podtrzymać własną płynność finansową.
I to nawet gdyby mieli sprzedać poniżej kosztów. Może się okazać, że pierwsze miesiące, kiedy ten rynek zacznie się odradzać przypadnie gdzieś na kwiecień/ maj. NBP pokazywał ostatnio dane dotyczące podaży pieniądza. Okazało się m.in., że cała wartość kredytów konsumpcyjnych jest na poziomie 0,2% wyższym niż przed rokiem. I to przy kilkunastoprocentowej inflacji. Dopiero tutaj widać, co się dzieje z kredytami.
To znaczy?
Ludzie nie biorą nowych kredytów.
Uśredniając, jeśli chodzi o ceny nowych mieszkań, raczej nic nie wskazuje, że one będą rosnąć - zatrzymają się czy wręcz będą spadać w najbliższych miesiącach?
To zależy od rodzaju inwestycji. Jeżeli mowa o cenach inwestycji, które są obecnie zaczynane i będą kontynuowane, są na to przedpłaty, pierwsi klienci, to niestety ceny będą tu szły w górę, bo wciąż rosną koszty wytwarzania. To nie jest tak, że mieszkań sprzedawało się dużo i drogo, bo był tak duży popyt, że aż nadmiarowy. Te ceny były związane z tym że koszty ich wytworzenia rosną i że ludzie godzą się tyle zapłacić. To nie było tak, że ludzie dotąd przepłacali za kupowane nowe mieszkania, a teraz, jak nie będą przepłacali, to ich cena spadnie np. o 20%. To tak nie działa, ale może się okazać, że na rynku, na przestrzeni najbliższych trzech, czterech miesięcy, pojawi się pewna pula mieszkań, która miała być sprzedana, a klienci zrezygnowali, bo stwierdzili, że nie są w stanie wziąć kredytu, czy też odmówiono im go. To będą zapewne pojedyncze okazje, ale może się też okazać, że część firm deweloperskich, żeby utrzymać płynność zdecyduje się na sprzedaż pewnej puli mieszkań, nawet poniżej kosztów.
A rynek wtórny? Tutaj chyba także wzrost cen nie powinien się pojawić w najbliższych miesiącach, a ceny pozostaną raczej stabilne?
Zdecydowanie tak, nie ma na tym rynku wielu właścicieli mieszkań, którzy mają nóż na gardle i muszą je sprzedać - obojętne po jakiej cenie. Sytuacja raczej wygląda tak, że w sytuacji, gdy chcą sprzedać, ale cena proponowana przez potencjalnego kupca nie jest satysfakcjonująca to po prostu czekają. Wobec tego te lokale nie będą też istotnie tanieć.