Być może chodzi o to, że rząd chce w tegorocznym budżecie ująć de facto jakąś część deficytu budżetowego w przyszłym roku. A więc chodzi o to, by deficyt budżetowy w tym roku był większy, niż to wynika wprost z faktycznej sytuacji w finansach publicznych. A jednocześnie, aby w ten sposób zmieścić pewien bufor na przyszły rok. Dzięki temu, że deficyt w tym roku będzie większy dodatkowo: o kilka-kilkanaście mld zł, niż faktycznie tego wymaga sytuacja, to dzięki temu w przyszłym roku właśnie w takiej wysokości powstanie swoista „zakładka”. Wskutek procedury nadmiernego deficytu wszczętej przez Komisję Europejską wobec m.in. Polski, zapewne rząd zakłada, że lepiej mieć wysoki deficyt na początku czteroletniego okresu jego zmniejszania, bo potem będzie łatwiej wykazywać większy wysiłek fiskalny w zmniejszeniu rozmiarów deficytu - wskazuje w rozmowie z Maciejem Pawlakiem dla portalu filarybiznesu.pl Piotr Bujak, główny ekonomista PKO Banku Polskiego.
Maciej Pawlak: W opublikowanym projekcie nowelizacji ustawy budżetowej na 2024 r. dochody budżetu zostały obniżone o 56,3 mld zł. Jednocześnie zapisana w ustawie kwota wydatków budżetowych nie zmieniła się. Tym samym deficyt zwiększy się ze 184 do 240,3 mld zł. Pierwotnie dochody w br. miały wynieść 682,4 mld zł, wydatki 866,4 mld zł, a deficyt w i tak rekordowej wysokości 184 mld zł. Rząd tłumaczy tę sytuację m.in. niższą niż zakładał inflacją, choć ta akurat kolejny miesiąc rośnie. Jakie mogą być inne przyczyny zwiększenia się deficytu?
Piotr Bujak: Faktem jest, że właściwie od początku istnienia ustawy budżetowej na ten rok, ekonomiści powszechnie wskazywali, że plany wydatkowe budżetu są przeszacowane oraz, że nie uda się zrealizować dochodów budżetowych w zakładanej wysokości. Jako przyczynę tego wskazywano m.in. założoną na zbyt wysokim poziomie średnioroczną inflację. Wiemy już teraz, że nawet przy jej wzroście w II połowie tego roku, inflacja średniorocznie będzie znacznie niższa niż założona w budżecie. Wyniesie zapewne (średniorocznie) niecałe 4%, a nie - prawie 7%, jak założono w budżecie. Więc jest to rzeczywiście istotny element, wpływający na odchylenie faktycznych dochodów budżetowych od zakładanych.
Jednak różnica między tymi zakładanymi a faktycznymi jest dość spora.
Właściwie od niemal początku br. szacowano, że po stronie dochodowej będzie brakować ok. 30-40 mld zł. Wobec tego informacje, które teraz poznaliśmy na temat odchylenia ścieżki faktycznych dochodów od planowanych, potwierdzają dokładnie te szacunki ekonomistów z przełomu ub. roku i początku br. Strona wydatkowa budżetu, według zapewnień rządu, pozostaje bez zmian. Więc w tym kontekście nie ma żadnej przyczyny nowelizacji budżetu i planowanego zwiększenia deficytu. Wszystko się wydarzyło po stronie dochodowej. Oprócz ogólnej presji na zwiększenie dynamiki dochodów związanej z gwałtownym i mocniejszym niż oczekiwano spadkiem inflacji, wśród przyczyn zwiększenia się deficytu budżetowego można jeszcze wymienić niższe od zakładanych wpływy ze sprzedaży praw do emisji CO2.
Dlaczego okazały się niższe?
Wytworzyły się takie warunki rynkowe - gospodarka unijna jest słaba, odpowiedniego popytu na energię nie było, w tym na prawa do emisji CO2. Wobec tego Polska uzyskała ze sprzedaży tych praw mniej niż założono w budżecie - o prawie 10 mld zł. A ponadto - to co było wiadome praktycznie od początku br. - że nie będzie wpłaty z ubiegłorocznego zysku NBP. Więc jasne było od początku, że ze strony NBP nie nastąpi wpłata w br. z tego tytułu do budżetu państwa. Trochę jest przy tym zastanawiające, dlaczego mimo takiej jasności już od początku br. nowelizacja tegorocznego budżetu robiona jest dopiero teraz.
No właśnie, dlaczego dopiero na dwa miesiące przed końcem br.?
Wydaje się, że może chodziło o to, że aby ustawa budżetowa mogła normalnie funkcjonować, zdecydowano, by z jej nowelizacją zaczekać do momentu, kiedy będzie można dokładnie oszacować skalę odchylenia od jej pierwotnego kształtu i zrobić nowelizację na zasadzie „raz, a porządnie”. Druga zastanawiająca sprawa to fakt, że wzrost deficytu ogłoszony w nowelizacji jest większy niż to wynika z luki po stronie dochodowej. I można odnieść wrażenie, że być może chodzi w jakimś stopniu o zarządzanie międzyokresowym wynikiem budżetu państwa.
To znaczy?
Być może polega to na tym, że rząd chce w tegorocznym budżecie ująć de facto jakąś część deficytu budżetowego w przyszłym roku. A więc, by deficyt budżetowy w tym roku był większy, niż to wynika wprost z faktycznej sytuacji w finansach publicznych. A jednocześnie, aby w ten sposób zmieścić pewien bufor na przyszły rok. Dzięki temu, że deficyt w tym roku będzie większy dodatkowo: o kilka-kilkanaście mld zł, niż faktycznie tego wymaga sytuacja, to dzięki temu w przyszłym roku właśnie w takiej wysokości powstanie swoista „zakładka”. Wskutek procedury nadmiernego deficytu wszczętej przez Komisję Europejską wobec m.in. Polski, zapewne rząd zakłada, że lepiej mieć wysoki deficyt na początku czteroletniego okresu jego zmniejszania, bo potem będzie łatwiej wykazywać większy wysiłek fiskalny w zmniejszeniu rozmiarów deficytu.
Według szybkiego szacunku GUS w październiku 2024 r. w porównaniu z październikiem ub. roku inflacja CPI wyniosła 5,0%, a w stosunku do września ceny wzrosły o 0,3%. Najbardziej w skali roku wzrosły ceny nośników energii (o 11,5%). To już 4 miesiąc, kiedy inflacja przekracza cel inflacyjny RPP (maks. 3,5%). Kiedy przestanie rosnąć i zmniejszy się na tyle, by zmieścić się w celu inflacyjnym?
Według naszej prognozy inflacja w listopadzie może się delikatnie obniżyć - poniżej 5%, w grudniu - ustabilizować, powiedzmy: w granicach 4,9-5,0%. Następnie w pierwszych miesiącach 2025 r. wzrośnie w związku z prawdopodobnym wzrostem cen energii dla gospodarstw domowych - do ok. 5,5%. A później inflacja powinna spadać. I to dość wyraźnie. Według naszej prognozy już od początku II połowy 2025 r. może znaleźć się ponownie poniżej górnego, dopuszczalnego poziomu celu inflacyjnego, tj. poniżej 3,5%. Przy takim scenariuszu inflacyjnym Rada Polityki Pieniężnej, o ile projekcje NBP będą potwierdzać taki scenariusz, może już od marca rozmawiać na poważnie o wznowieniu obniżek stóp procentowych NBP. A w II-III kwartale już te obniżki powinny stać się faktem.
Według danych Eurostatu w III kwartale PKB Niemiec realnie wzrósł o 0,2 punktów proc. w porównaniu do II kwartału. Tyle, że okazało się, że niemiecki urząd statystyczny zrewidował w dół wyniki PKB w II kwartale, który ostatecznie wyniósł -0,3% w stosunku do I kwartału br. Tym samym w Niemczech wciąż można mówić o stagnacji w gospodarce. Trwa to już od 6 lat – wielkość PKB Niemiec jest obecnie praktycznie na tym samym poziomie, co jesienią 2018 r. Z czego wynika ten stan? Czy Niemcy mają jakieś szanse na znaczący wzrost gospodarczy w najbliższym czasie?
Obecne problemy niemieckiej gospodarki - bardziej o charakterze strukturalnym, czyli trwałym, a nie cyklicznym, wiążą się z wcześniejszym silnym uzależnieniem trwającym przez dwie dekady od tanich surowców energetycznych z Rosji oraz od rosnącego mocno popytu z Chin, a jednocześnie bez istotnej konkurencji z ich strony w sektorach istotnych dla niemieckiej gospodarki. Obecnie sytuacja jest diametralnie inna. Niemcy zostały odcięte od tanich rosyjskich surowców energetycznych. Rosyjska agresja na Ukrainę i sankcje Zachodu, niekoniecznie zawsze popierane przez same Niemcy, ale narzucone przez Stany Zjednoczone i zachodnią społeczność, spowodowały, że nasz zachodni sąsiad nie może korzystać z tanich surowców energetycznych na taką skalę, większą niż inne gospodarki, jak to było w przeszłości. A do tego dochodzi konkurencja ze strony Chin w przemyśle motoryzacyjnym - wszystko to są źródła problemów niemieckiej gospodarki, która musi się odnaleźć na nowo, przebudować i zrestrukturyzować. Wówczas być może w kolejnych latach zacznie ponownie przyspieszać.
To nie jest więc kwestia miesięcy?
Nie - kilku kwartałów, a nawet lat.