Pojawiają się opinie, że wraz z rozpoczynającą się w poniedziałek 20 stycznia prezydenturą Donalda Trumpa oficjalnie wchodzimy w nową epokę polityczną i gospodarczą w USA oraz na całym świecie. Dodaje się, że będzie to epoka gwałtownych niepewności, tak jakby zjawiska gospodarcze i polityczne w „starej epoce” były bardziej przewidywalne i pewne - zauważa w komentarzu prof. Adam Noga, profesor ekonomii w Akademii Leona Koźmińskiego i członek TEP.
Na czym w świetle wielkiej teorii ekonomii może polegać zmiana filozofii gospodarowania, której próbować będzie dokonywać ekipa gospodarcza Donalda Trumpa, w stosunku do tej, którą realizowali Demokraci Joe Bidena?
Etatyzm Joe Bidena
Polityka gospodarcza Joe Bidena wykorzystywała biliony dolarów wydatków państwowych, które miały modernizować Amerykę i oddalać od kryzysów, tak jak New Deal z lat 30. XX wieku. Ten wyraźny nowoczesny etatyzm gospodarczy miał być wzmacniany ambitnym programem kreowania konkurencji na rynku amerykańskim, pod którym podpisali się: sam Joe Biden, Kamala Harris i bardzo ambitna szefowa Federal Trade Commission Lina Kahn. Wielkiego sukcesu jednak nie osiągnięto, a co gorsza, jak pokazały ostatnie wybory prezydenckie, Amerykanie powiedzieli wyraźnie, że średnio im się to podobało.
Tak, jak wiadomo od dawna z teorii ekonomii, jedne wydatki i inwestycje państwa okazały się bardzo potrzebne i efektywne, inne bardzo nieporadnie próbowały zastępować przedsiębiorców i wysiłek gospodarstw domowych. Amerykanie wprawdzie nie musieli się konfrontować z makroekonomicznym wrogiem publicznym numer jeden jakim jest bezrobocie (4 proc., to de facto brak rąk do pracy), ale już praca i płaca ich tak bardzo nie cieszyły. Za miejsca pracy zapłacili stratą ponad jednej piątej siły nabywczej dolara, co okazało się bardziej bolesne niż potencjalne poszukiwanie pracy. Już rok temu zwróciła na to dobitnie uwagę w swoich badaniach znana francuska ekonomistka z Harvardu Stephanie Stantcheva i trafnie przewidziała przegraną Demokratów z powodu nadmiernej skumulowanej inflacji.
Amerykanie dostrzegli związek wielkich wydatków państwowych, finansowanych wysokim deficytem budżetowym, ogromnym wzrostem długu państwowego do 130 proc. PKB i wysokim deficytem w handlu zagranicznym, z wysoką skumulowaną inflacją. Wprawdzie na koniec kadencji Joe Bidena tzw. wskaźnik nieszczęścia, czyli suma stopy inflacji i stopy bezrobocia, spadł do poziomu 6 proc. z 12 proc. na początku kadencji, ale to, co działo się przez cztery lata, odegrało kluczową rolę i argument, że przecież była pandemia, okazał się zbyt słaby, aby uratować władzę Demokratów.
Etatyzm Donalda Trumpa
Skoro Donald Trump i Republikanie byli wielkimi przeciwnikami rozdętych budżetów Demokratów, zapewne powinni ograniczać wydatki publiczne i dążyć do redukowania długu publicznego. Nie będzie to jednakże takie oczywiste, ponieważ dług publiczny dla wielu grup społecznych i wielu ekonomistów stał się panaceum na wszystkie problemy współczesnego świata. Zwiększająca go ekipa Trumpa może więc być publicystycznie ganiona, ale podskórnie będzie wspierana w takiej filozofii działania.
Po Republikanach można się spodziewać silnych haseł wzmocnienia wolnego rynku, np. poprzez odbiurokratyzowanie gospodarki firmowane przez największego przedsiębiorcę Elona Muska, ale w miejsce etatyzmu Bidena pojawia się groźba etatyzmu Trumpa w postaci protekcjonizmu. Zarówno na podstawie wypowiedzi samego Donalda Trumpa, jak i przedstawicieli jego ekipy można już sporządzić bardzo długą, codziennie wydłużającą się listę produktów, na które zamierzają oni nałożyć cła. Podaje się nawet wielkość tych ceł wywołując przerażenie przedsiębiorców na całym świecie. Obok ceł protekcjonizm ten wzmacniany jest bardzo silnie przez wiele bardzo skomplikowanych wymagań, które muszą spełniać firmy zagraniczne wchodzące na rynek amerykański – których raczej ekipa Elona Muska nie będzie próbowała redukować.
Kanonicznym przykładem takiej filozofii była protekcjonistyczna obrona firmy Whirpool na rynku amerykańskim. Najpierw przymykano oczy na jej fuzje i przejęcia, a później, jak i to nie pomogło, ustalono wysoką 86-procentową stawkę celną na sprzęt AGD sprowadzany do USA. Z kolei budowa fabryk na terenie USA przez konkurentów napotykała na wiele bardzo silnych ograniczeń. Bilans tej anty-ekonomii dla Whirpoola i gospodarki amerykańskiej okazał się, zgodnie z teorią, żenujący.
„Walka” z ponad 300-miliardowym deficytem USA w handlu zagranicznym z Chinami brzmi efektownie politycznie, ale ma znacznie bardziej skomplikowane konsekwencje ekonomiczne. Tegoroczny Noblista w dziedzinie ekonomii Daron Acemoglu obliczał kiedyś, że taki deficyt to strata 2 mln miejsc pracy dla Amerykanów. Jednak ekonomiści amerykańscy Xavier Jaravel i Eric Sagel obliczyli z kolei, że strata każdego amerykańskiego miejsca pracy w wyniku importu to nadwyżka 400 tys. dolarów dla konsumentów amerykańskich, kupujących tańsze produkty zagraniczne, którzy mogą dzięki niej zwiększać zakupy na rynku amerykańskim i tworzyć lokalne miejsca pracy. Prawdziwy jednak problem dla przyszłych prezydentów USA i teorii ekonomii leży w tym, aby te chińskie produkty miały bardziej charakter zielonych inwestycji.