Lokatorzy zbuntowali się przeciw posiadaczom

 Wspólnie z wyborami do niemieckiego parlamentu zostało przeprowadzone w Berlinie referendum ws. wywłaszczenia funduszy, które są właścicielami mieszkań. Aż 56,4 proc. głosujących opowiedziało się za tym rozwiązaniem.

Mieszkańcy Berlina nie wytrzymują wysokich cen najmu narzucanych przez fundusze, chcą wywłaszczyć właścicieli 245 tys. mieszkań. W referendum osiągnięto wymagane kworum - udział przynajmniej jednej czwartej uprawnionych do głosowania. Tym samym berliński Senat został zobowiązany do „zainicjowania wszelkich środków”, niezbędnych do przeniesienia nieruchomości na własność komunalną i sporządzenia w tym celu projektu ustawy. Jak informuje portal RBB24 sprawa dotyczy kilkunastu firm z branży nieruchomości, w tym tak dużych jak Deutsche Wohnen SE, posiadające blisko 100 tys. mieszkań w Berlinie, czy Vonovia SE. Inicjatorzy zapowiadają, że będą obserwować z uwagą zbliżające się negocjacje koalicyjne. „Nie będziemy akceptować strategii opóźniania czy unikania naszej sprawy. Zlekceważenie wyniku referendum byłoby politycznym skandalem. Nie poddamy się, dopóki nie zostanie wprowadzona komunalizacja firm mieszkaniowych” – podkreślają organizatorzy referendum. Sprawa ta jest szokująca nie tylko dla Niemców, ale i całej Europy, gdzie prawo własności wydaje się święte. - Najpierw dopuszczenie funduszy inwestycyjnych do rynku mieszkaniowego, a teraz jeszcze pomysł, aby znacjonalizować wcześniej sprzedane im mieszkania. Efekt obu działań w końcu będzie taki sam – mieszkania w Berlinie będą droższe i trudniej dostępne - uważa Bartosz Turek, główny analityk HRE Investments. Podkreśla, że gra toczy się o około 240-250 tysięcy mieszkań. To około 15% wszystkich nieruchomości znajdujących się w stolicy Niemiec. - Niby niewiele, ale dominuje opinia, że to właśnie fundusze inwestycyjne wyznaczają trendy na tamtejszym rynku. Jest to o tyle uzasadnione, że dane firmy Guthmann sugerują, że w Berlinie przez lata zakupy portfelowe mieszkań dominowały w ogólnej liczbie sprzedanych nieruchomości. To znaczy, że inwestorzy częściej kupowali tam mieszkania niż Berlińczycy nabywali na własne potrzeby. Jeśli dodamy do tego fakt, że przez ostatnie lata ceny mieszkań i czynsze najmu rosły w stolicy naszych zachodnich sąsiadów szybciej niż wynagrodzenia ludności, to mamy obraz sytuacji, której na pewno nie chcielibyśmy powtarzać nad Wisłą. Przykład? Dane Guthmann dowodzą, że średnia cena za metr jeszcze w 2011 roku wynosiła 1700 euro, a dziś jest to już ponad 5000 euro. Za to w latach 2008-18 czynsze ofertowe najmu rosły w Berlinie 4 razy szybciej niż wynagrodzenia ludności - wylicza Turek. Jego zdaniem pomysł nacjonalizacji mieszkań należących do funduszy to już co najmniej drugi fundamentalny błąd, który Niemcy popełnili. - Wcześniej pozwolili oni na szeroki dopływ kapitału inwestycyjnego na rynek mieszkaniowy. Przypomnimy, że największe fundusze posiadające mieszkania w Berlinie przez lata gromadziły portfel mieszkań m.in. kupując je od władz lokalnych lub skupując inne podmioty. Na przykład Berlin w 2004 roku sprzedał spółkę GSW (65 tys. mieszkań). 9 lat później te mieszkania zasiliły zasób należący do Deutsche Wohnen i stanowią dziś ponad połowę lokali zarządzanych przez tę największą tego typu firmę działającą w stolicy Niemiec - podkreśla ekspert. - Problemem było to, że ów napływ kapitału był nadmierny. Był to ważny czynnik, który przyczynił się do tego, że w Berlinie ceny mieszkań czy stawki najmu rosły znacznie szybciej niż wynagrodzenia ludności. W uproszczony sposób mechanizm ten wyglądać mógł tak, że duży napływ kapitału inwestycyjnego skutkował wzrostem cen mieszkań. To powodowało, że coraz mniej osób było sobie w stanie pozwolić na zakup nieruchomości, ale przecież musieli gdzieś mieszkać. W naturalny sposób grupa ta zasilała więc grono najemców. Skoro chętnych na najem było coraz więcej, a mieszkań w tym tempie nie przybywało, to prowadziło to do wzrostu czynszów - wyjaśnia. Widząc ten problem władze Berlina postanowiły działać. Rozwiązaniem tego problemu było wprowadzenie kontroli czynszów. - Znowu było to rozwiązanie przeciwskuteczne. I nie chodzi już nawet o to, że odpowiednik naszego Trybunału Konstytucyjnego cofnął w Niemczech te regulacje. To w sumie spowodowało, że ktoś kto przez pewien czas cieszył się, że płaci mniej, dziś musi ten regulacyjny rabat oddać. To najprostszy sposób na to, aby dotychczasowych najemców się pozbyć - podkreśla Turek. Jego zdaniem z podobnym problemem już za kilka – kilkanaście lat mierzyć mogą się też Polacy. - Już dziś co i rusz dowiadujemy się o spektakularnych transakcjach zawieranych pomiędzy deweloperami i najczęściej zagranicznymi funduszami inwestycyjnymi. W ich efekcie w ręce funduszy wpadają całe budynki, osiedla, a nawet całe firmy deweloperskie. To powoduje, że oferta mieszkań na sprzedaż topnieje. Przy stałym i bardzo wysokim popycie konsekwencją są rosnące ceny. Przykłady z Zachodu pokazują, że na tej zmianie może się to nie zatrzymać. Wraz z tym jak coraz mniej osób będzie stać na zakup mieszkania, drożeć może też najem. W efekcie o mieszkanie może być coraz trudniej – szczególnie jeśli dojdzie do tego kolejny znany z Zachodu negatywny czynnik, że rosnącym cenom towarzyszy spadająca liczba nowobudowanych nieruchomości. Warto już dziś zastanowić się jak nie wpadać w pułapki, które tak łatwo wpadały władze Berlina i wielu innych miast czy krajów - radzi ekspert.

Lewicowe tendencje w Niemczech narastają, czego dowodem zwycięstwo SPD. Mimo wszystko może więc się okazać, że Niemcy czeka mieszkaniowa komunalizacja. Zwłaszcza, że najem za Odrą jest bardzo popularny, korzysta z niego 54,3 proc. niemieckich obywateli. 

Źródło

Skomentuj artykuł: