[NASZ WYWIAD] Inflacja sięgnie poziomu 15 procent? Soroczyński: Trzeba będzie się bardzo poważnie z tym liczyć
My nieco łagodniej niż inne kraje UE, zwłaszcza z południa Europy, przeszliśmy okres pandemiczny w sektorze turystyczno-gastronomiczno-rekreacyjnym. Mieliśmy mniejszą ekspozycję na tę część gospodarki w porównaniu np. z Francją, Włochami, Hiszpanią czy Grecją. Kraje te przeżyły ograniczenia pandemiczne dużo ciężej niż Polska, doznały dużo większych strat i w rezultacie doszło tam do dużo wyższego poziomu bezrobocia niż u nas – mówi Piotr Soroczyński, główny ekonomista Krajowej Izby Gospodarczej. Przyznaje jednak, że pomimo dość łagodnego wyjścia z pandemicznego kryzysu, możemy w miesiącach letnich obudzić się z inflacją na poziomie nawet 15 procent. Rozmawia Maciej Pawlak.
Inflacja według szybkiego szacunku GUS w marcu br. w porównaniu z marcem ub.r. wyniosła 10,9%, a w stosunku do lutego - 3,2%. Jak długo może się utrzymać taka, dwucyfrowa inflacja?
Kłopot polega na tym, że to jeszcze nie jest szczytowy jej poziom. Dane opublikowane przez GUS na ten temat okazały się wyższe od oczekiwanych przez rynek, zwłaszcza, że w lutym inflacja wyniosła 8,5%. Osobiście spodziewałem się jedynie umiarkowanego wzrostu. Tymczasem okazał się on bardzo duży - teraz sięga blisko 11%, a wcześniej inflacja nie sięgnęła nawet 9%. Zatem jednorazowy jej impuls okazał się bardzo głęboki. Pokazuje to, że jeszcze niedawne dość powszechne szacunki o średniorocznej inflacji, na poziomie 9-9,5%, trzeba wyrzucić do kosza. Może się więc okazać, że ze względu na nasilenie problemów, zwłaszcza dotyczących wciąż wysokich cen nośników energii, ale również coraz mocniej - cen żywności - możemy w miesiącach letnich obudzić się z inflacją nieodległą poziomowi nawet 14-15%. Trzeba będzie się bardzo poważnie z tym liczyć. Może się uda dojść do wakacji z mniejszymi jej wartościami, ale gdyby się jednak pojawiły, trzeba być już obecnie być na to gotowym.
Z czego wynika taki rozwój sytuacji?
Trzeba pamiętać, że z cenami żywności w najbliższym czasie będą się działy totalne szaleństwa. Przeżywamy liczne problemy z kosztami wytwarzania i tego, że w tym roku podaż żywności na świecie może okazać się znacznie mniejsza niż zwykle. W związku z tym ci, którzy będą bardzo mocno jej poszukiwali na światowych rynkach, będą jej ceny równie mocno podbijać, a to się odbije także na cenach u nas. Zatem tym kanałem inflacja będzie mocno szybować w górę. Zobaczymy, czy nie nastąpi jednoczesne zmniejszenie cen na rynku paliw w najbliższym czasie, może już w kwietniu czy maju. Weźmy pod uwagę w tym kontekście, że USA podejmują przedsięwzięcia, mające na celu uspokojenie rynku ropy i być może uda się zepchnąć go w okolice wycen sprzed wojny na Ukrainie. Czy tak będzie? - tego nie wiadomo. Wobec tego wysoka może się okazać inflacja średnioroczna: wbrew wcześniejszym przewidywaniom nie na poziomie 9-9,5%, lecz: 11, a nawet 12%.
Typowe scenariusze prognoz inflacji na lata 2022-2023 w marcowej ankiecie NBP „Prognozy makroekonomiczne profesjonalnych prognostów” są jednoznacznie wyższe od typowych scenariuszy formułowanych na te same lata w poprzedniej ankiecie. Prognozy centralne na te lata to, 9,8% (2022) i 7,6% (2023). Jakie jest prawdopodobieństwo wysokiej inflacji w tym i przyszłym roku?
NBP prowadzi swoje własne badania - dotyczą m.in. projekcji inflacji. Ta ich najnowsza edycja pokazuje ewidentny wzrost inflacji, nawet w stosunku do wyników tego badania z poprzedniej edycji, bo wiemy, co się dzieje w całej gospodarce. Kiedyś te prognozy były bardziej stabilne, a obecnie co chwilę musimy wkalkulowywać dodatkowe elementy ryzyka i szacować, jak bardzo podbije to inflację.
Tak czy inaczej wysoka inflacja pozostanie jeszcze przez długie miesiące?
Zdecydowanie tak, bo rosnące ceny żywności w lecie tego roku, pozostaną przynajmniej do lata przyszłego roku. Jeśli zaś dojdzie do problemów z poziomem zbiorów i dostępnością żywności, to do kolejnych zbiorów, tj. do lata 2023 r., ta sytuacja się nie zmieni. Nie wiadomo także, co się będzie działo z cenami paliw - tu oddziaływać będą kwestie embarga, czy wycofywania się Zachodu z dostaw węglowodorów z Rosji. To nie jest oczywiście tak, że nagle na świecie ropy naftowej ubędzie. Przecież obecnie Chińczycy czy Hindusi kupują po wręcz rewelacyjnie niskich cenach paliwa z Rosji, a nie gdzie indziej i handlują nimi. Ale te wszystkie przetasowania staną się okresem specjalnych okazji, by ceny paliw na rynku były wyższe w porównaniu do sytuacji w „normalnych” czasach. Także inne zamieszania w kontekście problemów z łańcuchami dostaw będą powodowały, że w napiętej sytuacji ciągle będzie dochodzić do pojawiania się niedoborów rozmaitych towarów i usług. Obecnie już prawie zapomnieliśmy, co się działo w okolicach pandemii, gdy część dostaw została wstrzymana.
Teraz już jednak do takich sytuacji raczej nie dochodzi.
Nie do końca. Obecnie kolejne miejsca w Chinach są - przynajmniej czasowo - zamykane. Z tego powodu mogą powstać jakieś perturbacje z dostawami do naszego kraju. Chodzi zarówno o wyroby gotowe, niezbędne do życia na co dzień, albo potrzebnych do tego, by móc je wykorzystywać w dalszej produkcji. Cały czas pojawiają się takie problemy, mimo, że Europa stara się działać w taki sposób, jak gdyby pandemii już nie było. Przedsiębiorcy z innych krajów także starają się otrząsnąć z całkiem przecież niedawnych, pandemicznych ograniczeń, ale obecnie sytuacja wygląda tak, jak gdyby Chiny zaczęły do nich wracać.
Polska od dłuższego czasu pozostaje w grupie państw UE o najniższej stopie bezrobocia. W lutym br. wg Eurostatu Polska zajmuje drugie miejsce z wynikiem 3,0%, po Czechach (2,4%). Przy czym w krajach strefy euro stopa ta wyniosła 6,8%, a rekordziści osiągnęli nawet stopy dwucyfrowe: Grecja 11,9% i Hiszpania 12,6%. Z czego wynikają tak duże różnice w poziomie bezrobocia w krajach UE?
Różnice w poziomie bezrobocia poszczególnych krajów unijnych wynikają z dwóch istotnych elementów. Po pierwsze już od dłuższego czasu staramy się zrobić wszystko, by stać się jak najsilniejszym centrum produkcyjnym Europy. W Polsce bardzo mocno rozwija się przemysł i jego moce produkcyjne. Stajemy się jednocześnie coraz ważniejszym dostawcą dla Europy. Ten proces istotnie przyspieszył w okresie pandemii, gdy nagle się okazało, że tradycyjne łańcuchy dostaw są niepewne. Poza tym, w okresie, gdy części towarów nie można już było zamawiać np. z Dalekiego Wschodu z typowym wyprzedzeniem 5-6 kwartałów, tak, jak się to kiedyś robiło, nie było pewności czy poziom popytu na taki towar będzie taki, jaki go wstępnie szacowali zamawiający. Zatem wciąż duża część towarów była zamawiana przez przedsiębiorców z Europy zachodniej na Dalekim Wschodzie, ale jednocześnie istotną część towarów zamawiano gdzieś bliżej, by dostawa została zrealizowana na dwa-trzy miesiące zanim zostaną umieszczone na półkach.
Jak to wpłynęło na sytuację naszych firm?
Dzięki tym zmianom polskie firmy bardzo istotnie poprawiły swoją pozycję, bo jesteśmy blisko i produkujemy bardzo dobre jakościowo towary. Przebiły się one na rynek. W 2020 r. - pierwszym roku pandemicznym, nie doszło u nas do spadku eksportu. Zanotowaliśmy nawet jego minimalny wzrost, podczas gdy większość naszych głównych partnerów handlowych dotknęła głęboka recesja. Zatem doszło w tym przypadku do istotnej zmiany strukturalnej. To pierwszy czynnik, który powoduje, że u nas bezrobocie jest bardzo niskie. Bowiem wciąż potrzebujemy wielu pracowników do pracy w stale rozwijającym się przemyśle.
Jaki jest drugi powód istotnych różnic w poziomie bezrobocia poszczególnych krajów UE?
My nieco łagodniej niż inne kraje UE, zwłaszcza z południa Europy, przeszliśmy okres pandemiczny w sektorze turystyczno-gastronomiczno-rekreacyjnym. Mieliśmy mniejszą ekspozycję na tę część gospodarki w porównaniu np. z Francją, Włochami, Hiszpanią czy Grecją. Kraje te przeżyły ograniczenia pandemiczne dużo ciężej niż Polska, doznały dużo większych strat i w rezultacie doszło tam do dużo wyższego poziomu bezrobocia niż u nas. Bowiem w Polsce duża część pracowników tego sektora znalazła pracę w przemyśle. Za to teraz mamy ogromny problem, bo nie bardzo jest kogo zatrudnić, w momencie, gdyby cała branża hotelarsko-restauracyjno-gastronomiczna miała zacząć funkcjonować w wymiarze znanym sprzed pandemii. Tak czy inaczej to z powodu wymienionych dwóch czynników bezrobocie jest u nas tak bardzo niskie w porównaniu z krajami południowej Europy.
Czy w razie, gdyby Polska wstąpiła do strefy euro osiągalibyśmy wyższe poziomy bezrobocia?
To nie do końca jest tak, że gdybyśmy byli w strefie euro, to istotne wpłynęłoby na poziom bezrobocia. To nie jest tak, że to wskutek przynależności do strefy euro niektóre kraje unijne mają bezrobocie wyższe od naszego. Do wyjaśnienia takiego, a nie innego poziomu bezrobocia w Polsce należałoby odnieść model niemiecko-czeski, bo przecież Czesi są także bardzo poważnymi wytwórcami przemysłowymi w Europie, tyle, że jest ich 10 milionów, a więc czterokrotnie mniej niż Polaków. A z kolei Niemców jest 80 milionów i jest to kraj także bardzo silnie uprzemysłowiony. To dość dokładnie uwidacznia wskaźnik poziomu eksportu w stosunku do PKB. Przy czym im kraj większy, wskaźnik ten będzie miał mniejszy. Tymczasem Niemcy, jak na kraj o takiej liczbie ludności i powierzchni, wskaźnik ten mają na poziomie ok. 45%, a więc rekordowy (dla porównania USA, z dużo większą gospodarką mają ten wskaźnik na poziomie 8%; Francja - 20%, Szwecja - 30%, a Polska - prawie 49%, choć jeszcze niedawno - 45%). My się więc w tym trendzie utrzymujemy.
Złoty na poziomie ok. 4,65 za euro zakończył I kwartał br. - według jednego z portali ekonomicznych był więc „mocno osłabiony w najgorszej formie od 18. lat”. Co mogłoby wpłynąć na umocnienie się naszej waluty w dłuższej perspektywie?
Rozumiem, że w mediach takie określenia się najlepiej sprzedają. Ktoś więc tak spróbował określić sytuację złotego. Ale pamiętajmy, że dopiero co, gdy Rosja zaatakowała Ukrainę, za euro płacono prawie 5 zł. Zatem powiedziałbym, że i tak radzimy sobie całkiem dobrze z siłą naszej waluty i w miarę szybko wracamy z nią w miarę normalne rejony. Przecież jeszcze w grudniu było to ponad 4,7 zł. Zatem obecnie jesteśmy mocniejsi z naszą walutą niż w grudniu. Rzecz jasna ta wycena pozostaje wciąż wyraźnie słabsza od poziomu fundamentalnego, który moim zdaniem wynosi pomiędzy 4, a 4,2 zł/euro. To jest więc duża różnica. Obecny zaś poziom naszej waluty niewątpliwie odzwierciedla obecny okres inwestorskich obaw związanych z wojną na Ukrainie. Jesteśmy przecież krajem z nią graniczącym, który jest przecież bardzo głośnym orędownikiem na świecie sprawy ukraińskiej. Jesteśmy wręcz hubem pomocy temu krajowi. Przyjęliśmy przecież stamtąd bardzo wielu uciekinierów, co jest na świecie widoczne. U części inwestorów rodzi to więc obawy, że spotka nas za tę postawę jakaś kara ze strony Rosji. Takie ryzyko jest w każdym razie wkalkulowywane w ich oceny sytuacji w Polsce.
To może faktycznie, w sytuacji, gdy złoty jest od dłuższego czasu mimo wszystko relatywnie słabą walutą, lepszym wyjściem dla Polski byłaby przynależność do strefy euro?
Nie chcę dyskutować, czy powinniśmy wchodzić do tej strefy. Zastanawiam się tylko, że jeśli tak, to po jakim kursie? Bo gdybyśmy weszli do euro strefy w chwili, gdy za euro trzeba płacić 4,6 zł, inwestorów lub jeszcze więcej, to zafiksowalibyśmy ten nasz obecny poziom rozwoju, wciąż niższy niż średni unijny, na dłużej. Może więc powinniśmy przyjmować euro, gdy płacimy za tę walutę 4 zł lub może nawet 3,50. Kiedyś upadła NRD, przyłączona do RFN, gdy wymieniano 1 markę wschodnioniemiecką za 1 - zachodnioniemiecką, zamiast: 2:1. Wschodni Niemcy nie byli wtedy w stanie nic sprzedawać, bo byli za drodzy. W przypadku więc Polski kurs nawet 2 zł za 1 euro, w chwili, gdybyśmy przystępowali do eurostrefy, mógłby spowodować podobnie złe reperkusje, co w przypadku NRD. Tego byśmy nie przeżyli. Myślę więc, że wówczas bardziej realny byłby kurs 3,5-4 zł/euro. To jest moim zdaniem rzecz, od której należałoby wszczynać ewentualną dyskusję o przystępowaniu Polski do strefy euro.
Tak czy inaczej umocnienie naszej waluty nie grozi nam obecnie, w warunkach, gdy toczy się wojna u naszego wschodniego sąsiada?
Mam wrażenie, że będziemy stopniowo odbijać z obecnym kursem jej wymiany. Nawet lepiej, jeśli nie będzie się to odbywało zbyt szybko. Gdyby sytuacja międzynarodowa się w miarę uspokajała to mamy szanse na wzmocnienie złotego, może w okolice 4,4 zł/euro w końcu obecnego roku. A ostatnio doszło do bardzo istotnego wydarzenia. Jako Krajowa Izba Gospodarcza, wypowiadaliśmy się ostatnio wielokrotnie w różnych gremiach, wskazując na fakt, że przez długie lata w Polsce, trochę poza nasza percepcją, działał mechanizm, który istotnie osłabiał złotego. On był wymyślony w okresie, gdy złoty się zbyt szybko umacniał, tuż po naszym wejściu do Unii Europejskiej - dzięki temu mechanizmowi nasza waluta umacniała się nie po 15-20% rocznie, tylko po 7%. I to było jeszcze do wytrzymania dla naszej gospodarki. Chodziło mianowicie o to, że nasza administracja tych środków, które przychodziły z Unii nie wymieniała na rynku. To zatem nie umacniało, ale też i nie osłabiało złotego. W ostatnich jednak czasach, do całkiem niedawna ten mechanizm niepotrzebnie osłabiał naszą walutę. Tymczasem dwa tygodnie temu premier Morawiecki zapowiedział zerwanie z tym mechanizmem. Była to dla mnie jedna z najlepszych wiadomości, bo przecież jeszcze długo będziemy beneficjentem netto środków z UE. I gdyby nawet nie doszło do wypłaty środków z Krajowego Planu Odbudowy to i tak będziemy mieć do czynienia z funduszami unijnymi, które wciąż do nas napływają. Gdy zaś będą one wymieniane na rynku, złoty będzie się umacniał.