„W Polsce, mimo, że deficyt budżetowy w ub. roku z powodu udzielenia gospodarce wielomiliardowej pomocy był wysoki, i tak łączna wartość naszego długu publicznego w stosunku do PKB kształtuje się na jednym z najniższych poziomów w UE. Zdecydowanie gorszą sytuację pod tym względem mają np. kraje południa Europy, w których poziom długu zdecydowanie przekracza poziom 100% PKB”. - z Łukaszem Tarnawą, głównym ekonomistą Banku Ochrony Środowiska SA, rozmawia Maciej Pawlak
Dochody podatkowe budżetu państwa od początku stycznia do końca września br. okazały się wyższe w stosunku do okresu styczeń - wrzesień 2020 r. o ok. 48,3 mld zł. Czy na koniec br. możemy spodziewać się podobnej nadwyżki budżetowej?
Na pewno sytuację budżetową obecnie wspierają wysokie wpływy podatkowe. W szczególności VAT, czemu pomaga wysoka inflacji i wysoka aktywność gospodarki. Po stronie dochodowej mamy do czynienia z komfortową sytuacją budżetu. Pamiętajmy przy tym jednak, że w samej końcówce każdego roku następuje skokowy wzrost wydatków budżetowych. Zatem jest mało prawdopodobne, by cały obecny rok został zakończony nadwyżką. Zapewne wrócimy do deficytu. Niemniej w świetle sytuacji obserwowanej po stronie dochodowej mamy do czynienia, pomimo kryzysu pandemicznego, z nienajgorszą sytuacją fiskalną w naszym kraju. W każdym razie spodziewam się poprawy wskaźników fiskalnych w porównaniu do wysokiego deficytu, który miał miejsce w ub. roku.
Jak pod tym względem plasujemy się wśród innych krajów Unii Europejskiej?
W 2020 r., przypomnijmy, sytuacja fiskalna we wszystkich krajach unijnych była wyjątkowa. Trzeba było przecież skokowo zwiększyć wydatki, po to by ratować przedsiębiorstwa objęte lockdownem. Odpowiedniki naszych Tarcz także w innych krajach unijnych mocno nadwerężyły stan ich finansów publicznych. Natomiast w Polsce, mimo, że deficyt budżetowy w ub. roku z powodu udzielenia gospodarce wielomiliardowej pomocy był wysoki, i tak łączna wartość naszego długu publicznego w stosunku do PKB kształtuje się na jednym z najniższych poziomów w UE. Zdecydowanie gorszą sytuację pod tym względem mają np. kraje południa Europy, w których poziom długu zdecydowanie przekracza poziom 100% PKB. A wskaźnik ten jest najważniejszy z punktu widzenia długoterminowej stabilności fiskalnej. Bo deficyt to bieżąca - liczona w skali jednego roku - różnica między dochodami, a wydatkami budżetowymi. Można go w miarę szybko zmniejszyć, natomiast dług publiczny stanowi obciążenie wieloletnie.
Według banków Morgan Stanley i ING kolejna podwyżka stóp procentowych ma nastąpić już na posiedzeniu RPP 3 listopada. Także minister finansów Tadeusz Kościński uważa, że stopy będą rosnąć. Jakie jest tego prawdopodobieństwo?
Faktycznie prawdopodobieństwo kolejnej podwyżki stóp procentowych już w najbliższych dniach jest stosunkowo wysokie. Naszym zdaniem - bliskie 50%. Problem w tym, że trudno jest to jednak precyzyjnie prognozować. Ponieważ przecież przed miesiącem RPP nie przekazywała żadnych wskazówek co do dalszej ścieżki ewentualnych podwyżek stóp. Nawet prezes Adam Glapiński mówił w tym kontekście o „celowym” zaskakiwaniu rynku. Jeśli w taki sposób przebiega komunikacja naszego banku centralnego z rynkiem, to taki sposób postępowania wpisuje się w to nieprzygotowywanie rynku do dalszych potencjalnych kroków RPP. I w konsekwencji do decydowania przez nią ad hoc o ruchach w zakresie stóp - w chwili, gdy się Rada zbiera. Co prawda wypowiedzi tzw. gołębich członków RPP wskazywały początkowo, zaraz po podwyżce wrześniowej, że skala podwyżki (o 0,4 pkt. proc.) stopy referencyjnej miała być większa od oczekiwań rynkowych i tym samym miało to konsumować po części oczekiwania rynku na kolejne zacieśnienie polityki monetarnej. W dodatku brzmiało to tak, jak gdyby RPP miała zrobić przerwę w odniesieniu do ewentualnych kolejnych podwyżek. Jednak wiemy, że presja na dokonywanie kolejnych podwyżek stóp procentowych przez RPP wskutek wciąż niemalejącej inflacji jest wysoka. Upublicznienie poziomu inflacji za październik może więc faktycznie spowodować kolejną podwyżkę stóp. Dodatkową przesłanką uprawdopodobniającą taki scenariusz będzie spodziewana w listopadzie kolejna projekcja inflacji na następne miesiące zapowiadana wcześniej przez NBP i zapewne przewidująca jej wzrost. Wówczas podwyżkę stóp będzie RPP łatwiej uzasadnić.
W razie, gdyby do tego doszło, czy mogłoby to do końca roku wpłynąć na obniżenie inflacji?
Raczej w ograniczonym stopniu. Obecnie przecież inflację stymulują głównie czynniki podażowe, czyli w dużej mierze wzrost cen paliw, ropy naftowej czy gazu. Natomiast gdyby do podwyżki stóp doszło, to bez wątpienia byłby to sygnał dla społeczeństwa, że Rada Polityki Pieniężnej reaguje na wzrastającą inflację. To skutkowałoby m.in. zwiększeniem wysokości rat spłacanych kredytów, ale i zwiększeniem oprocentowania lokat. Mogłoby to być pośrednio czynnikiem dla indywidualnego konsumenta do zastanowienia się nad własną zdolnością do wzięcia (kolejnego) kredytu i ewentualnego podjęcia decyzji o trzymaniu części posiadanych oszczędności na lokatach. Trudno więc oczekiwać, że wskutek ewentualnej podwyżki stóp przez RPP nastąpi natychmiastowa obniżka inflacji - jest to przecież proces długotrwały i w dużej mierze zdeterminowany sytuacją na rynkach światowych. Jednak na oczekiwania inflacyjne mogłoby to już zacząć działać i ograniczać potencjalne zwiększanie żądań podwyżek płac. Moim zdaniem wysoka inflacja pozostanie jednak z nami jeszcze przez kolejne miesiące - na poziomie powyżej 6% na przełomie 2021/2022 r. I zacznie się dopiero obniżać w drugiej połowie przyszłego roku, zwłaszcza gdyby wówczas już ustało obecne szaleństwo cenowe na rynkach surowcowych.
Niemal 8,5 mld zł wyniosła we wrześniu wartość kredytów mieszkaniowych udzielonych przez banki w Polsce - najwięcej w historii i o ponad połowę więcej niż we wrześniu ub.r.. M.in. z powodu drożejących cen mieszkań. Kolejne miesiące powinny przynieść kolejne rekordy na tym rynku czy też sytuacja się uspokoi?
Dodajmy jeszcze, że wzrost ilości udzielonych kredytów hipotecznych ogółem wyniósł we wrześniu br. blisko 7% w porównaniu z wrześniem ub.r., w tym kredyty złotowe wzrosły o blisko 12% r/r. Dynamiki wzrostu takich kredytów wyglądają spektakularnie. I będą jeszcze przez jakiś czas spore. Jednak pamiętajmy, że statystyki te dotyczą jedynie kredytów udzielonych w danym miesiącu: dzięki temu wiemy, ile sprzedano wówczas nowych kredytów i na jaką wartość w porównaniu z takim samym okresem przed rokiem. Tego nie należy utożsamiać z tym, o ile wzrósł cały wolumen kredytowy, a zatem wszystkich, kredytów aktualnie spłacanych. A wartość kredytów mieszkaniowych rośnie w ciągu roku o ok. 6-8%. Zaś te ponad 50% oznacza to, że o taką wielkość wzrosła wartość kredytów udzielonych przez banki tylko w ciągu września br. (w stosunku do września ub.r.). One zaczną działać w gospodarce po roku - dwóch od ich zawarcia. A trzeba przy tym pamiętać o tym, że przed rokiem wartość udzielonych kredytów mieszkaniowych w ciągu września była niższa ze względu na czasowy zastój wynikający z pandemii. Ów wzrost wartości udzielonych we wrześniu kredytów o ponad 50% stanowi jednak oznakę mini-boomu na tym rynku. Istniejący na nim spory popyt wynika zarówno z niskich stóp procentowych i stosunkowo niskich rat spłaty kredytów, jak i wzrostu liczby kupowanych mieszkań.
Co dalej na tym rynku?
Zapewne także w kolejnych miesiącach liczba zawieranych kredytów będzie się zwiększała, bo potrzeby mieszkaniowe społeczeństwa pozostają znaczne. Liczyć się jednak będzie trzeba z tym, że nastąpią kolejne podwyżki stóp procentowych, a tym samym wzrośnie oprocentowanie kredytów. W związku z czym część osób, które mogłyby kupować mieszkania - jako alternatywy dla praktycznie zerooprocentowanych lokat - będą rezygnować z nabywania „M” ze względu na ich stale rosnące ceny. Wobec tego myślę, że z czasem rynek kredytów hipotecznych będzie się normalizował, a dynamika jego wzrostu już nie będzie tak spektakularna, jak obecnie. Jednak wzrost rynku mieszkaniowego stymulowany popytem na kredyty zapewne będzie kontynuowany w kolejnych kwartałach.
Premier Mateusz Morawiecki poinformował, że przez ostatnie trzy lata do Polski wróciło 300 tys. osób. Czy ta fala powrotów będzie kontynuowana? Czy w sytuacji, gdy obecnie zatrudnianych jest tak wielu obcokrajowców, zwłaszcza z Ukrainy, dla naszych kolejnych rodaków, którzy chcieliby powrócić nie zabraknie miejsc pracy?
Zapewne tak duża fala powrotów naszych rodaków z Zachodu w ostatnich latach, o czym mówił premier, wiąże się w dużej mierze z wyjazdami z Wlk. Brytanii wskutek Brexitu. Zaś ci, którzy zdecydowali się na pozostanie, pewnie pozostaną tam na dłużej i nie sądzę, by w najbliższym czasie doszło do nasilenia fali powrotów do naszej ojczyzny. Tym bardziej, że ci, którzy tam pozostali, wiążą z nowymi krajami osiedlenia swoje kariery zawodowe, założyli na miejscu rodziny itd. Zatem większość z tych, którzy wskutek Brexitu zdecydowali się powrócić, już to zrobili.
Czy jednak ci, którzy chcieliby jeszcze mimo wszystko powrócić z zagranicy, znajdą pracę?
Mimo, że oficjalnie jest u nas zatrudnionych niemal milion obcokrajowców, to wyzwania i potrzeby związane choćby z demografią (malejący przyrost naturalny), w odniesieniu do podaży rynku pracy pozostają ogromne. W związku z tym napływ obcokrajowców, jak i rodaków powracających z zagranicy może zmniejszyć napięcia na tym rynku, bo jednak pojawia się coraz więcej informacji o niedoborach fachowców, problemów z wykwalifikowaną kadrą roboczą. A zatem to czynnik, który powinien łagodzić ten problem. Pamiętajmy, że pomimo pandemii statystyki rynku pracy są korzystne: stopa bezrobocia kontynuuje spadek. Choć przy tym liczba aktywnych zawodowo wciąż się zmniejsza i ten trend będzie utrzymany ze względu na wspomniane tendencje demograficzne. A zatem zapotrzebowanie na pracowników nie będzie malało. Potrzebny będzie jednocześnie wzrost aktywizacji osób, które obecnie funkcjonują na rynku pracy, zwłaszcza kobiet, czy osób w wieku przedemerytalnym. Zatem Ukraińcy czy nasi rodacy powracający z emigracji nie stanowią zagrożenia dla naszego rynku pracy.