Soroczyński: Poziom zatrudnienia wrócił w maju do swojego normalnego poziomu

- Najprawdopodobniej już w maju osiągnęliśmy maksimum inflacji. Wydaje się, że 4,7% stanowi jej szczyt. Tym niemniej w kolejnych miesiącach nie odnotujemy jej spektakularnych spadków. Nastąpi raczej stabilizacja, bądź lekki zjazd w dół. I na koniec roku osiągnie poziom ok. 4,0-4,1% - mówi w rozmowie z portalem filarybiznesu.pl Piotr Soroczyński, główny ekonomista Krajowej Izby Gospodarczej.

Maciej Pawlak: W maju przeciętne miesięczne wynagrodzenie było wyższe o 10,1% r/r  i wyniosło 5637,34 zł (brutto). Zaś od stycznia do maja br. wyniosło średnio (5701 zł) w porównaniu z analogicznym okresem ub. roku i wzrosło o 7,4%. Za jaką część wzrostu zarobków odpowiada okres pandemii w ub.r.? Czy w kolejnych miesiącach wzrost płac także będzie przewyższał inflację?

Piotr Soroczyński: To faktycznie w dużej mierze kwestia wyjątkowo niskiej bazy, tj. obniżonego z powodu I fali pandemii poziomu zarobków w pierwszych miesiącach ub. roku. Płace wówczas spadły, a dynamika ich wzrostu była faktycznie niska. Działo się tak wskutek przejścia części pracowników na pracę w niepełnym wymiarze, część zaczęła korzystać z możliwości opieki nad dziećmi, a część - pracując na akord - nie miała dodatkowych dochodów. Stąd porównywanie z sytuacją sprzed roku jest nieco zwodnicze. Dlatego obecna dynamika wzrostu płac przekroczyła 10%, a nie 6 czy 7%. Przy czym obecnie występuje dość duży popyt na pracę. Ponadto w samym maju płace spadły w stosunku do kwietnia br. o niemal 3%. Zwykle to w marcu corocznie pojawia się wzrost wynagrodzeń, bo właśnie w tym miesiącu wypłacane są premie za poprzedni rok, a także pieniądze za pracę na akord. Ponadto czas pracy w tym roku tak się ułożył, że w marcu było 23 dni „pracujące”, w kwietniu - 21, a w maju - tylko 19. Więc jeśli ktoś ma rozliczany formalny czas pracy, mogło się okazać, że właśnie w maju przepracował mniej, a w kolejnych miesiącach dni przepracowanych będzie więcej. Przy czym zwykle w czerwcu płace rosną w ujęciu miesiąc do miesiąca. Zatem dynamika wzrostu płac w czerwcu w ujęciu rok do roku zapewne będzie już prawie tak wysoka, jak miało to miejsce w maju.

Dużo mniejsza?

Zapewne na poziomie ok. 9%. Trzeba przy tym pamiętać, że obecnie popyt na pracę jest spory. Było to zresztą widać z danych, które GUS pokazał równolegle z dynamiką wzrostu płac, tj. dotyczące wzrostu zatrudnienia. Bo w maja wzrosło ono o 21 tys. osób. Oznaczało to odreagowanie na rynku pracy niespotykanej wcześniej sytuacji z marca br., gdy w stosunku do analogicznych miesięcy w ub. roku spadło o ok. 3 tysiące, a także z kwietnia, gdy spadło o kolejne 13 tys. Stanowiło to prawdopodobnie po części pokłosie tego, że jeszcze w tym roku sporo firm podlegało lockdownowi, a z kolei te, które zatrudniają pracowników sezonowych, a więc przede wszystkim budownictwo i rolnictwo, miało opóźniony - z powodu zimnej aury - start sezonu. Prawdopodobnie obecnie, gdy te opóźnienia zostały wyrównane, poziom zatrudnienia wrócił w maju już do swojego normalnego poziomu. 

W jakich sektorach może obecnie wzrosnąć popyt na zatrudnianie pracowników?

Przede wszystkim w dużej część branż przemysłowych, które odnotowują teraz wzrost zamówień. To przekłada się niekiedy wręcz na próby podkupywania od kolegów z konkurencji, także z innych branż gospodarki, poprzez podnoszenie nowo przyjmowanym płac. W związku z tym kolejne branże także podnoszą pensje u siebie zatrudnionym - czasem na wszelki wypadek, by nie przechodzili do konkurencji.

Majowa inflacja pozostaje wciąż na stosunkowo wysokim poziomie, tj. 4,7% (podobnym, co w przedpandemicznym lutym oraz w marcu ub.r.). Jaki może być tegoroczny rekord inflacji? Kiedy inflacja może powrócić w granice tzw. celu inflacyjnego RPP, tj. nie przekraczać 3,5%?

Najprawdopodobniej już w maju osiągnęliśmy maksimum inflacji. Wydaje się, że 4,7% stanowi jej szczyt. Tym niemniej w kolejnych miesiącach nie odnotujemy jej spektakularnych spadków. Nastąpi raczej stabilizacja, bądź lekki zjazd w dół. I na koniec roku osiągnie poziom ok. 4,0-4,1%. Średnioroczna inflacja także będzie w okolicach 4%. A zatem na dość wysokim poziomie. Jest to zjawisko niepokojące, bo jednak czym innym jest jednorazowy jej „wyskok”, a inaczej to wygląda, gdy na podwyższonym poziomie utrzymuje się przez dłuższy czas. Prawdopodobnie w 2022 r. inflacja będzie dalej podwyższona, choć będzie się zapewne zbliżać do maksymalnego poziomu dopuszczalnego przez RPP, tj. do ok. 3,5%. Myślę, że średniorocznie - na poziomie 3-3,5%. Z inflacją jest taki kłopot, że z jednej strony NBP i RPP określają, że dochodzi do jej wzrostu wskutek rozmaitych czynników kosztowych i jednorazowych. Problem polega jednak na tym, że skoro jest mowa o czynnikach jednorazowych, to po ich ustąpieniu inflacja powinna się zmniejszyć. Natomiast okazuje się, że tych impulsów jednorazowych nie ubywa - co chwila przybywają nowe. Zatem być może w kolejnych miesiącach pojawią się jakieś nowe. Jest to niepokojące.

Dlaczego?

Bo z jednej strony istnieje faktycznie sporo impulsów, które podbiły ceny. Obecnie rynek pracy staje się rynkiem pracowników, więc może się okazać, że ich żądania płacowe stają się coraz wyższe. Pamiętajmy bowiem, że wzrost płac nie oznacza urzeczywistnienia żądań pracowników o podwyżki. To w rzeczywistości bardzo często efekt tego, że przechodzą oni do kolejnych firm, w których otrzymują dużo wyższe stawki. Gdy te stawki negocjują z nowymi pracodawcami wkalkulowują sobie rosnącą inflację. Typowych, rewaloryzacyjnych procesów jednak jeszcze nie ma w naszej gospodarce. To przejścia pracowników pomiędzy firmami, a nawet branżami, skutkują podnoszeniem płac. Obecnie może się okazać, że ludzie dostrzegając inflację przez dłuższy czas, będą ten fakt bardziej uwzględniali w swoich oczekiwaniach płacowych, gdy będą zmieniać pracę. I może to doprowadzić do tzw. efektu drugiej rundy.

To znaczy?

Obserwując inflację przeszło 20 lat oczekiwanie na ten efekt bywało ekscytujące. I najczęściej nie przychodził. Obecnie jesteśmy jednak prawdopodobnie bliscy tego, że po raz pierwszy się go doczekamy. Jest to niepokojące także z innego powodu - może się okazać, że inflacja pozostanie dłużej na podwyższonym poziomie ze względu na ponowne pojawienie się mechanizmów rewaloryzacyjnych. Wielu ekspertów zwraca uwagę, że o przedłużaniu się wysokiej inflacji świadczy fakt, że ludzie i firmy uwzględniają ten fakt w swoich codziennych działaniach, np. przy umowach o pracę czy na wynajem mieszkania, gdy chcą zaznaczyć, że w kolejnych miesiącach wynegocjowane stawki (płacy czy najmu) powinny być waloryzowane o poziom inflacji w danym okresie. Zaś pojawianie się przy takich okazjach tendencji do uwzględniania potrzeby rewaloryzacji spowoduje, że pieniądza będzie się „wylewało” trochę więcej. A to spowoduje, że wciąż będziemy funkcjonować przy utrzymującej się stosunkowo wysokiej inflacji. To może spowodować, że możemy zakotwiczyć na dłużej w okolicach jej 4-5% poziomu. Stałoby się bardzo źle, gdyby przeskoczyła do 6%. Władze NBP i RPP twierdzą obecnie, że nie są w stanie zdusić inflacji za pomocą podwyżki stóp procentowych, bo przecież, gdyby nawet je znacząco podwyższyli, to szejkowie nie obniżą nagle cen ropy naftowej. Nie potanieją nagle także metale do produkcji aut czy kuchenek. Wobec tego, gdy społeczeństwu na dłużej spowszednieje bardzo niskie oprocentowanie kredytów przy stosunkowo wysokiej inflacji i że muszą w związku z tym płacić co roku dodatkowe 5% za towary i usługi, może przerodzić się to w zwiększony popyt na kupowanie towarów i usług. Wówczas dojdzie do inflacji spowodowanej nadmiernym popytem. Zresztą wciąż istnieją obecnie poważne ryzyka, że pieniądze skierowane w ub. roku w ramach Tarcz do gospodarki na pomoc firmom i zatrudnionym w nich osób, a zostały wobec niepewności co do końca pandemii „na wszelki wypadek” zaoszczędzone, mogą obecnie, gdy pandemia zdaje się mijać, zostać w krótkim czasie wydane. To także stworzy impuls inflacyjny. 

Od stycznia do kwietnia br. eksport wzrósł o ponad 25% w stosunku do stycznia-kwietnia 2020 r. Za jaką część tego wzrostu odpowiada I faza ubiegłorocznej pandemii? Czy mimo to jest szansa na wysoką dynamikę wzrostu eksportu w kolejny miesiącach?

Trzeba pamiętać, ze ubiegłoroczny marzec wypadł słabo, a kwiecień - wręcz tragicznie. Jednak, np. porównując wyniki eksportu z tymi samymi miesiącami w 2019 roku okazuje się, że i tak rośnie, i to całkiem przyzwoicie. Zatem myślę, że duża część sukcesu eksportu wiąże się z tym, że wiąże się z trwałym pojawieniem się polskich firm na rynkach, które do tej pory nas nie bardzo chciały. Jest to efekt zmiany metody pozyskiwania towarów czy komponentów do produkcji dla firm. Do tej pory wyglądało to tak, że przedsiębiorcy byli przekonani, że doskonale wiedzą, w jakich miesiącach będą mieli popyt na swoje towary. Składali więc rozmaite zamówienia gdzieś na Dalekim Wschodzie, z terminem dostawy, np. za 12 czy 14 miesięcy. Towary płynęły na statkach (rzecz jasna tak to wyglądało jeszcze przed zatkaniem Kanału Sueskiego). Zaś obecnie przedsiębiorcy mogą zaspokoić w taki sposób tylko część popytu. Nie wiem dokładnie jaką, ale na pewno mniejszą - nie w 90 czy 100 procentach. Chcą mieć bowiem pewien margines - że np. 40% zapotrzebowania zostanie zaspokojone w kilka tygodni wskutek zamówienia dostawy np. z Polski. Na tym polega sukces polskich przedsiębiorców, że potrafili doskonale wstrzelić się w tę zmianę oczekiwań firm światowych. I w ten sposób jesteśmy w stanie zdobyć nowe rynki. To jest bardzo cenne dla naszych przedsiębiorców. Bo już kilkakrotnie, w związku z rozmaitymi zawirowaniami na światowych rynkach, udało się nam wsadzić przysłowiowego buta między drzwi, a framugę i już nie daliśmy się stamtąd wyrzucić. 

Jak to się stało?

Produkujemy towary naprawdę bardzo dobrej jakości. I najczęściej początkowo nie było chętnych do ich kupna. Ale gdy już się tacy znaleźli, okazywało się, że chcieli kupować już na dłużej.

Czy słaby złoty to zjawisko trwałe?

Przez jakiś czas dochodziło do wzmacniania złotego. Wyglądało to tak, że nasze władze monetarne przestały zwracać na to uwagę. Jednak w końcu stwierdziły, że to wzmocnienie jest zbyt szybkie. Myślę, że nasza waluta jest generalnie słaba. Obecnie za euro płacimy w granicach 4,5 zł, a prawdopodobnie, gdyby w ciągu dwóch czy trzech lat doszło do poziomu 4,1-4,2 zł, to nic by się strasznego nie stało. Natomiast problemem byłoby, gdyby do tego poziomu złoty doszedł np. już w listopadzie obecnego roku. W ub. roku, w lutym-marcu złoty był słabszy niż na początku 2019 r., a w tej chwili złoty jest na poziomie takim, jak rok temu. Oznacza to, że obecnie złoty nie jest dużo słabszy niż przed rokiem. Więc jego obecny poziom jest w zasadzie neutralny dla naszego handlu zagranicznego. Mam nadzieję, ze będziemy szli ze wzmocnieniem złotego, ale w okolicach 4,3-4,4 zł/euro do końca roku. To pomagałoby nam w zmniejszaniu inflacji. 

Na jakiej zasadzie?

Duża jej część to inflacja kosztowa. Musimy często kupować surowce czy komponenty za granicą, nawet, by kupować na swoje potrzeby, a także na eksport. To pokazuje, że pojawiają się koszty, które musimy ponieść i zapłacić. Z kolei mocniejszy złoty i tańsze euro powoduje, że zaopatrzenie z zewnątrz jest tańsze. Wobec tego nie ma pokusy u producentów krajowych, by przesadzić z podwyżkami cen. Bo mogą wypaść z rynku na rzecz producentów zagranicznych. Wobec tego myślę, że stopniowe wzmacnianie złotego przydałoby się, zaś ostatnie niewielkie jego osłabienie oznacza tylko krótką przerwę w trendzie wzmacniania naszej waluty.

Ceny paliw znów poszły w górę - na stacjach benzynowych sporo przekraczają już 5 zł/l (średnio od 5,23/l za ropę do 5,59/l za Pb98). Czy nasi kierowcy mogą liczyć na ich obniżki w najbliższych tygodniach?

W tym przypadku doszło do sprzężenia dwóch czynników: sytuacji z cenami ropy naftowej na światowych rynkach ale i kursu złotego. Jeśli nasza waluta będzie się stopniowo umacniać to przynajmniej częściowo kompensowałoby to różnice w wycenie ropy wobec USD. Mam nadzieję, że cena tego surowca w dolarach jednak nieco stanieje. A to wpłynie na jego potanienie i w konsekwencji na obniżenie cen paliw za złotówki w naszym kraju.
 

Źródło

Skomentuj artykuł: