Tarnawa: Gospodarka i rynek pracy rozwijają się coraz lepiej

Poziom zadłużenia Polaków z tytułu kredytów mieszkaniowych nie jest jakiś wyjątkowo wysoki. W relacji do PKB kształtuje się obecnie na poziomie nieco powyżej 20%. Z kolei w krajach strefy euro np. w 2015 r. poziom ten sięgał 40%. Z Łukaszem Tarnawą, głównym ekonomistą Banku Ochrony Środowiska SA, rozmawia Maciej Pawlak

Od ponad roku utrzymują się w naszym kraju stopy procentowe na blisko zerowym poziomie. Tymczasem w Rosji podniesiono stopę referencyjną do 6,5%. Rzecz jasna sytuacja gospodarcza obu krajów jest nieporównywalna. Jednak warto wiedzieć, czy te niskie stopy u nas pozostaną jeszcze długo, a spłacający kredyty będą wciąż mieli w związku z tym relatywnie niskie raty?

Faktycznie trudno porównywać Polskę i Rosję, natomiast to, że banki centralne w naszym regionie - nie tylko Rosja, ale także w Czechach i na Węgrzech - podniosły stopy procentowe inspiruje do zastanawiania się, czy Polska jest wyjątkowa na tym tle, że nie potrzebuje zacieśnienia polityki monetarnej. Jeśli scenariusz makroekonomiczny bazowy, tj. ożywienia gospodarki, który spowoduje, że presja inflacyjna będzie się utrzymywała w warunkach niezmienionych stóp procentowych na podwyższonym poziomie, powyżej celu inflacyjnego, tj. maks. do 3,5%, materializowałby się w kolejnych kwartałach, przy odchodzącej w przeszłość pandemii (choć ryzyko jej nawrotu nie jest przecież wykluczone) - wówczas niewątpliwie stopy procentowe wzrosną z obecnego ultra niskiego poziomu. I prędzej czy później NBP podejmie taką decyzję, bowiem tak niskie stopy, jak obecnie, grożą utrwaleniem się wysokiej inflacji, a także bańkami spekulacyjnymi na różnego typu rynkach: akcji czy nieruchomości. Zatem niskie stopy nie są dobre z punktu widzenia długoterminowej stabilności gospodarki. 

Wobec tego w jakim optymalnie momencie należałoby je podwyższyć?

Należy tu uwzględnić rozmaite wyzwania i niepewności, które nas wciąż czekają. Banki centralne, w tym z tzw. rynków wschodzących, faktycznie podjęły decyzje o podwyższeniu w swoich krajach stóp procentowych. Natomiast z drugiej strony przekaz banków centralnych największych krajów jest przez cały czas taki, że stopy i parametry polityki monetarnej powinny być długo na niskim poziomie. Wszystko po to, by nie popełnić błędu popełnionego po kryzysie finansowym 2008 r., kiedy Europejski Bank Centralny zbyt wcześnie podniósł stopy. I to spowodowało przyduszenie ożywienia. Zwłaszcza w strefie euro takie działanie było brzemienne w negatywne skutki. Obecnie zatem NBP przyjął taką optykę, że raczej trzeba będzie jeszcze poczekać z podwyżkami stóp, bo jeszcze wszystko nie jest do końca jasne. Ponadto gdy gospodarka rozpędza się po pandemii, a przy tym nie powróciła do stałego rytmu rozwoju dopiero dłuższy upływ czasu pozwoli w pełni rozpoznać sytuację w tym zakresie. Mówi zresztą o tym większość członków RPP. W listopadzie bowiem NBP opublikuje kolejną projekcję makroekonomiczną z szacunkami dotyczącymi inflacji czy PKB. Wtedy zapewne po raz pierwszy, w gruntowny sposób, będzie miała miejsce dyskusja nad możliwością podwyżek stóp procentowych wśród członków RPP uznawanych za tzw. gołębi.

Dopiero pod koniec roku?

Trzeba przypomnieć, że wniosek o podwyżkę stóp był złożony przez trzech członków RPP na jej czerwcowym posiedzeniu. Moim zdaniem podwyżki stóp przed listopadem są mało prawdopodobne - zgodnie z dominującym przekazem większości „gołębich” członków Rady. Natomiast to, czy stopy wzrosną pod koniec br., czy już na przełomie I i II kwartału 2022 r., kiedy dojdzie do zmiany składu RPP, wydaje się, że w sporym stopniu będzie zależało od tego, jak m.in. będzie wyglądała na jesieni sytuacja pandemiczna. Z dużym bowiem prawdopodobieństwem dojdzie do czwartej fali zakażeń - okres jesienny jest pod tym względem trudniejszy niż inne pory roku. Gdyby wówczas doszło u nas do kilkunastu-dwudziestu tysięcy zachorowań dziennie, zapewne nie będzie wówczas łatwo o podniesienie stóp procentowych. Dlatego nasz bazowa prognoza jest taka, że na jesieni warunki będą wciąż sprzyjały temu, by się przyglądać, jak gospodarka się zachowuje. I naszym zdaniem do pierwszej podwyżki stóp procentowych dojdzie dopiero w pierwszej połowie przyszłego roku, około marca-kwietnia. Zatem o ile sytuacja gospodarcza będzie się poprawiała podwyżki stóp są nieuniknione. Jednak biorąc pod uwagę niepewności związane z jesienną falą pandemii prawdopodobnie już nowa RPP będzie podejmowała decyzje o zmianie stóp.

Bezrobocie, które w ostatnich miesiącach utrzymywało się na poziomie nieco ponad 6%, spadło w czerwcu do 5,9%. Czy generalnie sytuację pod tym względem na naszym rynku pracy można uznać za ustabilizowaną?

Faktycznie w czerwcu została pokonana pewna bariera psychologiczna, w dodatku oznacza to obniżenie poziomu liczby bezrobotnych, w liczbach bezwzględnych, do poniżej 1 miliona. Choć oczywiście w sumie te różnice w porównaniu z poprzednimi miesiącami są niewielkie. To generalnie pokazuje, że gospodarka i rynek pracy rozwijają się coraz lepiej, że jej odradzanie się w warunkach odmrażania i boomu rozwoju przemysłu i eksportu w końcu ub.r. i na początku br., dały efekty w postaci wzrostu popytu na pracę. A jednocześnie gdy szeroko wykorzystywane są instrumenty pomocy ze strony państwa w postaci Tarcz, można powiedzieć, że zarówno względnie łagodne przejście gospodarki przez okres pandemii, w połączeniu z instrumentami polityki gospodarczej, skutkują tym, że wyzwania dla rynku pracy okazały się łagodne. I że poprawa na rynku pracy postępuje. 

Z czego to wynika?

Można było obawiać się w danych czerwcowych i, ewentualnie, w danych lipcowych, czy przypadkiem nie ujawnią się efekty odsuwania w czasie zwolnień związanych z tym, że w ramach pomocy publicznej dla firm w postaci Tarcz przed rokiem należało zagwarantować dotychczasowy poziom zatrudnienia przez 12 miesięcy. A właśnie w obecnych tygodniach te gwarancje się kończą. Można już powiedzieć, że jak dotąd w danych za czerwiec nie widać, że był to „odroczony wyrok”. I że sztuczne było podtrzymywane zatrudnienie w firmach, które uzyskały pomoc. Tymczasem wręcz przeciwnie, możemy uznać, że otrzymana pomoc została wykorzystana, dała czas na sprostanie wyzwaniom związanym z pandemią. Wobec tego po z górą roku nie doszło do fali zwolnień, do której mogłoby dojść, gdyby okazało się, że sytuacja gospodarcza jest gorsza. Jednak sytuacja jest obecnie stabilna. Choć przy tym w najbliższym czasie dodatkowo będą na nią oddziaływały czynniki sezonowe, bo popyt na rozmaite prace w obecnym czasie rośnie. Natomiast końcówka roku, mimo, że wówczas bezrobocie chwilowo wzrośnie, zapewne nie zmieni przeciętnego poziomu bezrobocia w okolicach 6%. Oczekuję więc pod tym względem raczej stabilnej sytuacji.

Z danych NBP wynika, że zadłużenie w czerwcu osób prywatnych z tytułu kredytów hipotecznych wzrosło, w stosunku do czerwca ub.r. o 10,4%. Czy nie grozi to wybuchem bańki spekulacyjnej, jak tak dalej pójdzie? Czy też dane na takim poziomie są jednorazowo wysokie i w kolejnych miesiącach zadłużenie tego typu zmniejszy się do poziomów jednocyfrowych?

Jeśli spojrzymy na dane NBP dotyczące czerwca w odniesieniu do dynamiki kredytów, to pamiętajmy, że dane, które Pan przytoczył dotyczą kredytów złotowych. Ale jednocześnie przecież poziom zadłużenia w odniesieniu do mieszkaniowych kredytów walutowych zmniejszył się o prawie 10%. Bo przecież mamy do czynienia ze stałym trendem ograniczania kredytowania w walutach obcych. Nie udziela się takich nowych kredytów, kredytobiorcy spłacają stare i wskutek tego na szczęście sukcesywnie ich liczba z roku na rok spada. Wobec tego łącznie wartość kredytów mieszkaniowych dla osób prywatnych wzrosła w skali roku o 5,1%. Zatem jest to wypadkowa dynamicznego, jak na pandemię, wzrostu w kredytach złotowych i solidnego spadku w kredytach walutowych. Owe ponad 10% ogólnego wzrostu zadłużenia robi wrażenie, bo jest to przecież wynik dwucyfrowy. Jednak trzeba przy tym przypomnieć, że od pierwszych lat po 2000 r. praktycznie dynamika przyrostu zadłużenia rzadko spadała poniżej 10% w przypadku kredytów złotowych. Na przykład w ciągu 2019 r. ta dynamika wynosiła 12%. Z kolei w 2010 r. sięgała nawet 30%. Zatem ostatnie 10,4% nie stanowi jakiegoś wyjątkowo rekordowego poziomu. Poziom zadłużenia Polaków z tytułu kredytów mieszkaniowych nie jest jakiś wyjątkowo wysoki. W relacji do PKB kształtuje się obecnie na poziomie nieco powyżej 20%. Z kolei w krajach strefy euro np. w 2015 r. poziom ten sięgał 40%. Zatem dane z Polski nie wskazują na jakiś wyjątkowo wysoki poziom zadłużenia na tle innych krajów. Choć zapewne utrzymujące się niskie stopy procentowe inspirują część naszych rodaków do zaciągania kredytów hipotecznych.

Niskie stopy nie będą jednak wiecznie na takim poziomie. Część ludzi zapewne zapomina, że za jakiś czas zapewne wzrosną, co będzie skutkowało podwyższeniem wysokości spłacanych rat kredytowych.

Właśnie. W związku z tym, na pewno gdyby w kolejnych latach stopy jednak pozostały na obecnym poziomie, bańka spekulacyjna może faktycznie zagrażać. Natomiast pamiętajmy, że mamy inną sytuację niż przed wybuchem kryzysu z 2008 r. Bo jednak obecnie mamy dużo ostrzejsze niż wtedy regulacje ze strony banków - przekłada się to na zdecydowanie bardziej „przykręcone” przez nie limity dotyczące dopuszczalnego poziomu zadłużenia ich klientów, stosunku wysokości rat do dochodów osiąganych przez kredytobiorców, poziomu kredytu w stosunku do wartości nieruchomości itd. Oznacza to, że regulacje te ograniczają nadmierny poziom możliwości zadłużania się. Trzeba jednocześnie być czujnym, bo faktycznie ewentualne spekulacyjne zakupy na rynku nieruchomości mogą narastać, o ile stopy nie zostaną podniesione. I może powstać takie ryzyko, że w przyszłości ci, których na to obiektywnie nie stać, mogą się „sparzyć” na tym, że obecnie niskie raty kredytów w przyszłości wzrosną. Natomiast obecna dynamika wzrostu zadłużenia z tytułu kredytów hipotecznych nie jest na tyle wysoka, by miała zwiastować kryzys. 

W I kwartale br. średnia płaca w Polsce osiągnęła poziom 5681 zł brutto miesięcznie. Przy czym, zachodzą pod tym względem duże różnice w zależności od regionu kraju. W najbogatszej Warszawie średnie zarobki wynoszą 7400 zł, a najmniej w woj. warmińsko-mazurskim: 5300 zł. W jak długim okresie może dojść do spłaszczenia tych różnic? Od czego to zależy?

Nie analizowałem tych trendów w długim okresie. Trudno formułować oczekiwania, które dawałyby nadzieję na szybką konwergencję - nadrabianie różnic prze uboższe regiony. Specyfika wielkich miast na całym świecie polega na tym, że skoncentrowane w nich są centrale firm, ich obsługa biurowa, centrale banków i rozmaitych przedsiębiorstw. To z natury rzeczy duże metropolie stanowią skupiska wysokiej klasy fachowców i specjalistów, którzy osiągają wyższe płace. Natomiast przy szeregu zaletach samego Olsztyna, który pewnie też wyróżnia się na tle całego województwa warmińsko-mazurskiego, to zarówno to województwo, jak i inne z tzw. ściany wschodniej, są relatywnie mniej nasycone przemysłem, mają charakter rolniczy. Wobec tego występują tam w mniejszym procencie wysoko wykwalifikowani specjaliści, nie ma większych skupisk dużych zakładów pracy czy przedstawicielstw firm zagranicznych. Zapewne podobnie to wygląda w USA, gdy np. porównujemy Nowy Jork z peryferyjnymi stanami, analogicznie wielkie metropolie europejskie i odleglejsze od nich prowincje. Być może w Skandynawii różnice te nie są tak bardzo widoczne. 

A jak to może wyglądać w najbliższej przyszłości u nas?

Co prawda można dostrzec w polityce naszego rządu pewne elementy działań na rzecz wyrównywania szans rozwojowych i nadganiania mniej rozwiniętych regionów do poziomu tych bogatszych. Zapewne więc w tych pierwszych będzie następował wzrost płac. Jednak nie na tyle dynamiczny, by obecna luka dochodowa mocno się zawęziła w najbliższym czasie. Ponadto prognozy demograficzne GUS pokazują, że może 5-6 ośrodków miejskich ma szansę na wzrost liczby mieszkańców w najbliższych latach. Dotyczy to Warszawy, Trójmiasta, Poznania, Wrocławia, czy Rzeszowa. Zaś inne - ze względu na tendencje demograficzne - będą się w tym czasie wyludniać. Będzie to zapewne skutkowało tym, że ten proces będzie konserwowany. Choć można sobie wyobrazić sytuację, że ze względu na rewolucję cyfrową, wysokiej klasy specjaliści będą pracować zdalnie, mieszkając np. gdzieś na Mazurach, zarabiając przy tym duże pieniądze właśnie tam. Pandemia pokazała, że może to mieć miejsce. A więc, że postępująca digitalizacja pozwala m.in. na duże rozproszenie pracowników. Jednak nic nie wskazuje na to, że skutkować to będzie dużym wyludnieniem metropolii. Największe firmy wolą wciąż jednak funkcjonować w największych aglomeracjach. Gdyby nastąpiła bardzo duża decentralizacja wynikająca z technologii można byłoby sobie wyobrazić odpływ części ludności z dużych miast do mniejszych ośrodków. To znaczy, że ci najlepsi specjaliści przenieśliby się i wykonywali tam swoją pracę. Jeśli już - to zapewne taki proces trwałby dekady. I to pomimo faktu, że pandemia pokazała, że nie jest to do końca niemożliwe.

Źródło

Skomentuj artykuł: