"Zamykanie Śląska to woda na młyn autonomistów". [NASZ WYWIAD]

Apelujemy, by nie wykorzystywać trudnej sytuacji w kraju do robienia ze Śląska jakiejś enklawy, którą najlepiej byłoby odseparować, a funkcjonujące tam górnictwo i cały przemysł, z racji tego, że stanowi ognisko wirusa, zamknąć i "zaorać" – mówi szefa górniczej "Solidarności" Bogusław Hutek w rozmowie z Filarybiznesu.pl.


Mariusz Andrzej Urbanke: W Internecie rozlała się fala hejtu wobec pracowników branży górniczej i ich rodziny – że nie przestrzegają reżimów sanitarnych, że nie zważając na pandemię trzymają się pazurami swej roboty, że nie chcą zgodzić się na wyrzeczenia tak jak np. pracownicy Opla czy Fiata. Co Pan na to?

Bogusław Hutek: Takie komentarze wynikają z całkowitego braku wiedzy o górnictwie. Kopalni nie można od tak sobie zamknąć, kiedy się chce. Całkowite wstrzymanie eksploatacji i wycofanie załogi oznaczają bowiem właściwie likwidację zakładu. Obecnie w tych zakładach górniczych w Rybniku, Katowicach i Gliwicach, gdzie wstrzymano czasowo wydobycie, pracują nadal służby utrzymania ruchu. Prowadzone tam prace polegają m.in. na tzw. odświeżaniu ścian wydobywczych, na utrzymaniu układów odpompowania wód i układów przewietrzania wyrobisk, aby nie doprowadzić do ich zalania i powstania zagrożenia pożarowego w kopalniach. Górnicy muszą więc zjeżdżać na dół, a mimo to z wszystkich moich kolegów, którzy przez cały ten najtrudniejszy czas, w marcu czy kwietniu, przychodzili do pracy, dzięki czemu zakłady górnicze w ogóle przetrwały, robi się teraz "trędowatych". Bardzo mnie to martwi i boli, że Internet dziś huczy od komentarzy, w których pracownicy kopalń obwiniani są za rzekome plany odcięcia całego Śląska od reszty kraju. To woda na młyn autonomistów, którzy znów krzyczą: oddajcie Śląsk, a my pokażemy, jak sprawnie nim zarządzać. Tymczasem górnicy sami tego wirusa nie wyprodukowali - też się od kogoś zarazili, też są ofiarami. W jednej z kopalń źródłem zarażenia była pielęgniarka, w innej osoby, które przyjechały z zagranicy. Proszę zauważyć, że tylko w pięciu kopalniach są duże ogniska koronawirusa, a w większości kopalń są tylko pojedyncze przypadki zakażeń, co oznacza, że górnicy stosują się do obostrzeń sanitarnych, a procedury przyjęte na kopalniach są prawidłowe.

Mimo to pojawiły się nawet sugestie, że nie należy kupować węgla ze Śląska, bo jest skażony wirusem. Czy da Pan wiarę, że niektórzy biorą to na serio?

Tak, i nie jestem pewien, czy wynika to z ludzkiej głupoty, czy strachu, ale z własnego doświadczenia wiem, że takie opinie się zdarzają. Mój znajomy z Bytomia, który chciał otworzyć skład węgla w centrum kraju, dowiedział się właśnie, że nie podpiszą z nim umowy na udostępnienie terenu, bo jak ze Śląska, to może przywlec zarazę. Tymczasem my nadal dostarczamy surowiec gwarantujący Polsce i milionom jej mieszkańców jako taką niezależność energetyczną. Apelujemy więc, by nie wykorzystywać trudnej sytuacji w kraju do robienia ze Śląska jakiejś enklawy, którą najlepiej byłoby odseparować, a funkcjonujący tam przemysł, z racji tego, że stanowi ognisko wirusa, zamknąć i "zaorać".

Czy to rzeczywiście poważne zagrożenie, czy jedynie przejściowa zapaść związana ze spadkiem zapotrzebowania na węgiel?

Widzimy, że spadło zapotrzebowanie na energię, bo firm mniej jej zużywają, więc spadło też zapotrzebowanie na węgiel. Cały czas podkreślamy jednak, że nie wyjaśnia to natomiast faktu, dlaczego Polska nadal importuje energię na znacznie większym poziomie niż musi – czyli w granicach 15-20 terawatogodzin, czyli znacząco wyższym od wynoszącego 5 terawatogodzin minimum, do odbioru którego nasz kraj jest zobowiązany. Argumentem jest niska cena importowanej energii. Problem w tym, że taka polityka doprowadzi do całkowitej likwidacji polskich kopalń produkujących węgiel energetyczny, a następnie uzależnienia surowcowego od innych. Tymczasem energia jest dziś czynnikiem strategicznym – kto może ją wyprodukować w oparciu o własne surowce nie musi obawiać się ani szantażu Rosji ani innych wielkich mocarstw. Śląsk przez dziesiątki lat dawał krajowi takie bezpieczeństwo, a dziś wszystko może zostać zaprzepaszczone.  

Dlatego nie zgadzacie się na program oszczędnościowy w PGG?

Tu przede wszystkim chodzi o ratowanie miejsc pracy. Program nie gwarantuje zachowania miejsc pracy – a to dla nas najważniejsze. Tymczasem upadek PGG i polskiego górnictwa to nie tylko likwidacja miejsc pracy w kopalniach, ale również w spółkach zależnych, w spółkach kooperujących z kopalniami, w sklepach i sklepikach funkcjonujących obok kopalń. W PGG pracuje 42 tys. osób, ale wraz z firmami kooperującymi daje to aż 120 tys. osób. A do tego dochodzą rodziny – w sumie nawet 200 tys. ludzi mogłoby stracić źródło utrzymania po upadku PGG. To dla Śląska byłby dramat. Przypominam też, że spółki węglowe odprowadzają do Skarbu Państwa i do samorządów miliardy złotych podatków rocznie. Te pieniądze nagle znikną, gdy upadnie PGG. Dlatego domagamy się, by najpóźniej 10 czerwca Zarząd PGG przekazał organizacjom związkowym plan funkcjonowania spółki do końca bieżącego roku. Tylko w oparciu o taki plan prowadzone będą rozmowy na temat przyszłości firmy. Jeśli zgodzimy się na wyrzeczenia, to musimy wiedzieć – jak długo one potrwają i kiedy zacznie wracać normalność. To musi być mechanizm podobny jak przy tworzeniu PGG – wtedy wiedzieliśmy, że na razie tracimy tyle to a tyle, ale w chwili zwiększenia przychodów i zysku znów dostaniemy czternastki i inne utracone czasowo świadczenia.

CZYTAJ WIĘCEJ: Najpierw chorzy, później lekarze, teraz górnicy... Walczą z koronawirusem i falą hejtu

 

Źródło

Skomentuj artykuł: