NASZ WYWIAD! Izabela Kloc o cenie, jaką poniesiemy za chaotyczne wprowadzanie Zielonego Ładu

Demonstracje „żółtych kamizelek” mogą okazać się niewinnymi przepychankami wobec protestów, które nas czekają jeśli część Europejczyków na własnej skórze odczuje, co to znaczy energetyczne ubóstwo – mówi w rozmowie z naszym portalem Izabela Kloc, poseł Parlamentu Europejskiego, członek Komisji Przemysłu, Badań Naukowych i Energii.

Komisja Europejska zaprezentowała Europejski Zielony Ład - projekt, który ma całkowicie przeobrazić politykę klimatyczną i gospodarkę Wspólnoty. Zakłada, że kraje uzależnione od paliw kopalnych otrzymają środki na transformację energetyczną, jednak Polska jest przeciwna tak gwałtownej rewolucji, podobnie jak Słowacja czy Czechy. Kto jeszcze sprzeciwia się planom KE?
Zanim Parlament Europejski odpalił medialną petardę pod tytułem klimatyczny stan wyjątkowy, ponad 700 wybitnych naukowców i specjalistów zwróciło się do eurodeputowanych, aby tego nie robili. Ten głos opamiętania, który wyszedł spod pióra rozsądnych i mądrych ludzi, niestety przeszedł bez echa, zagłuszony propagandową i apokaliptyczną kakafonią. Sygnatariusze listu zaapelowali, aby nie wydawać bilionów euro na podstawie niepewnych i niesprawdzonych modeli klimatycznych. Parlament Europejski dał jednak jasno do zrozumienia, że nie ma już o czym dyskutować. Przeciwko wprowadzenie klimatycznego stanu wyjątkowego głosowała jedna trzecia, a dokładnie 229 europosłów. Nie mieli większości, ale dali znak, że jeszcze nie wszyscy stracili w Europie rozsądek. To także sygnał, że „zielony ład” jest ideą, która zamiast scementować, może rozsadzić unijną wspólnotę.
 
Czy w Pani ocenie inne kraje też obawiają się wielkiej przemiany w energetyce?
Póki co, przekonana o swojej nieomylności Bruksela nawet nie chce usłyszeć sygnałów alarmowych, a płyną one z najmniej oczekiwanego kierunku. W Niemczech zaczęła hamować rozbudowa farm wiatrowych. W 2018 roku odpowiadały one za połowę prądu pozyskiwanego z Odnawialnych Źródeł Energii (OZE). Tymczasem w pierwszym półroczu tego roku odnotowano radykalny spadek i do sieci podłączono jedynie 81 turbin. Tamtejsza branża uskarża się, m.in. na przeciągające się postępowania o wydawanie zezwoleń na budowę oraz pozwy sądowe organizacji środowiskowych i mieszkańców. Kryzys solidnie odbił się na niemieckich firmach wiatrowych. Wiele ogłosiła bankructwo, a liczba etatów w tej branży zmniejszyła się o 20 proc. Wiatraki miały stać się siłą napędową „Energiewende” – niemieckiej transformacji energetycznej. Tymczasem okazały się politycznym obciążeniem. Do krachu doszło akurat w momencie, kiedy europejska i niemiecka opinia publiczna bombardowana jest propagandową sieczką o „złych” paliwach kopalnych i „zielonej” energii, jako jedynej drodze do ludzkiego szczęścia.

Co te sygnały oznaczają dla polityków w Brukseli?
Załamanie energetyki wiatrowej w Niemczech powinno być znakiem ostrzegawczym dla całej Unii Europejskiej. Jeżeli największy, najbogatszy i najlepiej zorganizowany kraj wspólnoty ma problemy z odnawialną energią, to co może spotkać pozostałe, mniejsze i biedniejsze państwa? Patrząc na debaty w komisjach Parlamentu Europejskie trudno nie dostrzec radykalizujących się nastrojów. Zieloni, socjaliści i liberałowie, którzy mają większościowy głos w kwestiach klimatu, w tej wojnie nie chcą brać jeńców. Każdy miesiąc przynosi nowe pomysły, mające przyspieszyć i tak już ekspresowe tempo przechodzenia unijnej gospodarki na „zielone” tory. Klimatyczny stan wyjątkowy zapewne nie jest ich ostatnim słowem. Za tym chwytliwym hasłem idą konkretne, groźne plany, jak choćby rezygnacja z gazu jako ogniwa pośredniego między węglem a OZE. Nakręca się spirala klimatycznej histerii, ale nie poznaliśmy jeszcze odpowiedzi na najważniejsze pytania: ile i kto za to zapłaci? Generalnie, nikt jeszcze nie wycenił kosztów transformacji energetycznej w jej najbardziej radykalnej wersji. Nie wiadomo nawet, jak uczciwie wyliczyć wysiłek finansowy poszczególnych państw? Z jednej strony mamy Szwecję, która już zbliża się do neutralności klimatycznej, bo w 30 proc. korzysta z energii atomowej, a reszta to w zdecydowanej większości OZE. Na drugim biegunie jest Polska, z gospodarką przez dziesięciolecia budowaną na tradycyjnych surowcach, głównie węglu. Jeśli transformacja ma być sprawiedliwa – jak deklaruje Bruksela – to Szwedzi powinni dorzucić się do naszych, „zielonych” inwestycji. Ciężko ich będzie do tego przekonać, bo w przypadku Polski przejście z węgla na słońce i wiatr, zapowiada się na przedsięwzięcie o trudnej do wyobrażenia skali.

Co mówią liczby i analizy dotychczas przeprowadzone?
Wyniki modelowania zleconego przez Komisję Europejską pokazują, że koszty transformacji w Polsce wyniosą 240 mld euro do 2030 roku. Naszego kraju nie stać na taki wysiłek finansowy. Na transformację musimy mieć nie tylko pieniądze, ale także czas. W takiej sytuacji jest więcej unijnych krajów. Podobnie jak w Polsce, tam też są politycy, którzy potrafią liczyć i nie boją się pytać o społeczny koszt „zielonej” rewolucji. Z czym przyjdzie nam się zmierzyć możemy obserwować już dziś we Francji. Protesty „żółtych kamizelek” rozpoczęły się od wprowadzenia opłaty paliwowej mającej promować czysty transport. Podwyżek na stacjach benzynowych nie zaakceptowała jednak mniej zamożna część społeczeństwa i ludzie wyszli na ulice. Warto przy tym pamiętać, że reforma Emanuela Macrona to tylko propagandowy trick w porównaniu z unijnym „zielonym ładem”, jaki szykuje nam Bruksela. Jeśli podwyżka cen paliwa potrafiła wywołać takie protesty na francuskich ulicach, jakich reakcji można się spodziewać, kiedy drastycznie wzrosną ceny energii, ludzie zaczną tracić pracę, a całe regiony popadną w społeczną i gospodarczą ruinę.
 
Prezes Polskiej Grupy Górniczej Tomasz Rogala zauważa, że Polska – wbrew temu co się pisze i mówi w Brukseli - jest liderem transformacji energetycznej., bowiem w 1990 r. eksploatowano węgiel z 800 ścian, dziś – z niespełna 80. Z innych wskaźników też jasno wynika, że Polska transformuje się najgłębiej, jeśli chodzi o ograniczanie roli węgla. A jakie opinie panują na ten temat wśród polityków europejskich?
Agresywna, apokaliptyczna narracja, jaka dominuje w dyskusji o klimacie sprawia, że europejska opinia publiczna jest przekonana, że w takich krajach jak Polska nic się nie robi w walce z ociepleniem. To nieprawda. Polska jest jednym z niewielu krajów, które z nawiązką zrealizowały ustalenia protokołu z Kioto. Zobowiązani byliśmy do redukcji sześcioprocentowej, a ograniczyliśmy emisję dwutlenku węgla o ponad 30 proc. To nie jedyny przykład. Polskie elektrownie stają coraz nowocześniejsze i spełniają wyśrubowane normy środowiskowe narzucone przez Brukselę. Jesteśmy też gotowi na zwiększanie udziału gazu w krajowym koszyku energetycznym, aby błękitne paliwo stało się ogniwem pośrednim w przechodzeniu od węgla do źródeł odnawialnych. Nie możemy natomiast zgodzić się na wszystko. Polska nie skoczy na głęboką wodę bez koła ratunkowego. Natychmiastowe odejście od tradycyjnych surowców równałoby się utracie niezależności energetycznej i politycznej. Na taki scenariusz nie może być zgody. Kiedy podczas uroczystości barbórkowych w Polskiej Grupie Górniczej premier Mateusz Morawiecki powiedział, że „Górnicy gwarantują naszemu krajowi bezpieczeństwo energetyczne”, nie była to tylko okolicznościowa kurtuazja, lecz wyznaczenie granicy, za którą Polska się nie cofnie.

Źródło

Skomentuj artykuł: