[NASZ WYWIAD] Piekarz: Budowa dwóch dużych elektrowni atomowych to absolutna konieczność 

W interesie Rosji jest utrzymanie jej duopolu z Niemcami na rynku gazowym. A jednocześnie politycy i opinia publiczna dowiedzieli się, że nie jest tak, że gdy Nord Stream 2 ruszy, to problemy z dostawami gazu się skończą. Bowiem może się okazać, że gdy faktycznie ruszy, tego typu sytuacje, jak obecnie, tj. wciąż drożejące błękitne paliwo wskutek ograniczania jego wydobycia przez Gazprom, będą na porządku dziennym – mówi w rozmowie z serwisem FilaryBiznesu.pl dr Dawid Piekarz, wiceprezesem Instytutu Staszica, ekspert energetyczny. Rozmawia Maciej Pawlak

Rzecznik Władimira Putina stwierdził, że Rosja gotowa jest zwiększyć tranzyt gazu przez Ukrainę, jeśli Unia Europejska kupi większe ilości surowca na podstawie długoterminowego kontraktu, a Ukraina zaoferuje konkurencyjne warunki przesyłu. Jakie są szanse na zgodę państw unijnych na zawarcie długoterminowych kontraktów na import rosyjskiego gazu i zgodę Ukrainy na obniżenie stawek za tranzyt rosyjskiego gazu przez jej terytorium? 

Musimy patrzeć na tego typu propozycje ze strony Rosji jako na proces polityczny. Próba odcięcia wszystkich kontraktów na import gazu z Rosji, poza długoterminowymi, ma jeden cel, cel absolutnie polityczny. A więc doprowadzenie do jak najszybszego zaakceptowania przez Brukselę możliwości działania gazociągu Nord Stream 2. Zatem stawianie w obecnej sytuacji warunków typu: musicie od nas kupować gaz, zaś my wam powiemy na jakich warunkach, a Ukrainie łaskawie pozwolimy obniżać stawki za tranzytowy przesył, oznacza ciąg dalszy szantażu, któremu Gazprom poddał Europę. A ta, na dziś, okazała się nań podatna. Jednocześnie wiadomo, że na najbliższym szczycie Komisji Europejskiej będzie dyskutowany, już po raz trzeci, projekt wspólnych - przez wiele krajów - zakupów gazu. Stąd, jak myślę, Rosja wyskoczyła z tym pomysłem dotyczącym połączenia zawierania wieloletnich kontraktów z obniżką cen kupowanego gazu. Zaś w reakcji na to powstał pomysł wspólnych zakupów tego paliwa, zamiast zawierania kontraktów osobno przez każdy kraj - po to, by nie budować masy krytycznej po stronie rosyjskiej.

Czy jednak pomysł wspólnych zakupów gazu faktycznie wypali?

Widać, że wśród gremiów rządzących w Unii Europejskiej zaczyna pojawiać refleksja, że na przykład nie można prowadzić wojny z energetyką jądrową. W końcu 11 krajów członkowskich UE, w tym Polska, całkiem niedawno wystąpiło w obronie właśnie tego typu energetyki. Myślę więc, że także do samych Rosjan dociera refleksja, że w obecnej sytuacji być może stosowanie przez nich czystego szantażu gazowego, tj. pozorne wyciąganie przez nich ręki do zgody, ale na ich warunkach - nie przyniesie zakładanych rezultatów. Wobec tego ich ostatnie propozycje wyrażone przez rzecznika Kremla widziałbym nie jako gest pojednawczy, ale kolejną próbę szantażu Moskwy wobec krajów unijnych. Uważam, że sytuacja będzie rozwijała się dynamicznie. Bo przecież w interesie Rosji jest utrzymanie jej duopolu z Niemcami na rynku gazowym. A jednocześnie politycy i opinia publiczna dowiedzieli się, że nie jest tak, że gdy Nord Stream 2 ruszy, to problemy z dostawami gazu się skończą. Bowiem może się okazać, że gdy faktycznie ruszy, tego typu sytuacje, jak obecnie, tj. wciąż drożejące błękitne paliwo wskutek ograniczania jego wydobycia przez Gazprom, będą na porządku dziennym. Zatem, ten, kto będzie trzymał rękę na kurku z gazem, będzie mógł Europę wystawiać na tego typu szantaż. Mam więc wrażenie, że z jednej strony Rosjanie próbują swój szantaż dyskontować. Ale z drugiej strony próbują wykonywać „pod publiczkę” pojednawcze gesty. Ale i wymuszać jednocześnie na krajach unijnych ich zgodę na zawieranie długoterminowych kontraktów na sprowadzanie gazu, co ma pozwalać na zażegnanie kryzysu związanego z gwałtownie rosnącymi cenami tego paliwa. 

Jak w tym kontekście ocenia Pan sam pomysł realizacji Nord Stream 2, oznaczający umocnienie się monopolu Gazpromu na dostawy gazu do Europy?

Widać, że wszystkie obawy dotyczące tego gazociągu sprawdziły się, zanim jeszcze został uruchomiony. 

Komisja Europejska poinformowała o propozycjach dotyczących łagodzenia wzrostu cen energii. Wśród przedstawionych pomysłów jest m.in. wprowadzenie specjalnych bonów lub częściowe opłacanie rachunków za gospodarstwa domowe szczególnie dotknięte kryzysem - ze środków pochodzących z unijnego systemu handlu uprawnieniami do emisji (EU ETS), tymczasowe odroczenie płatności przez te gospodarstwa rachunków czy tymczasowe obniżenie stawek podatkowych. Czy to wystarczy?

Pewnie okaże się to konieczne. Bowiem zjawisko ubóstwa energetycznego, które stoi przed Europejczykami, stało się zagrożeniem realnym. A z drugiej strony te wysokie ceny nie wzięły się z jakiegoś kataklizmu, ale z konkretnych rozwiązań, które są realizowane w Unii Europejskiej. Chodzi na przykład o wprowadzenie uprawnień do emisji CO2, które stały się produktem spekulacyjnym. I to one właśnie potężnie wywindowały ceny energii elektrycznej. A zatem jeśli Komisja Europejska mówi o tym, że będzie to łagodzić jakimiś posunięciami socjalnymi to trzeba sobie zdawać sprawę, że to nie załatwi problemu, który trzeba rozwiązywać w sposób strukturalny, a nie - ad hoc. Mam więc wrażenie, że będzie to krok niezbędny, ale dalece niewystarczający. Bowiem w obecnej sytuacji należy przemyśleć dwie sprawy. 

To znaczy?

Czy tempo wprowadzania europejskiego Zielonego Ładu, czy szerzej: unijnej polityki klimatycznej nie robi się zbyt zabójcze dla tego projektu? Bo może się po prostu okazać, że Europejczycy się od niego odwrócą definitywnie i okaże się, ze ten program napotyka tak potężny opór społeczny, który stanowi jego główne zagrożenie. A ponadto widać od początku, że chodzi w tym przypadku nie tylko o to, iż jest to projekt wadliwy, ale przy tym stworzony pod dyktando Niemiec. To tam właśnie obowiązuje bowiem model funkcjonowania energetyki, w którym jako źródła energii dopuszcza się jedynie OZE oraz gaz. Przy tym wyklucza się z tego miksu energetykę jądrową. A jest to element, który będzie windował ceny energii. Bowiem w tym roku na Morzu Północnym mamy do czynienia z sezonem praktycznie bezwietrznym. I to już stwarza potężne zagrożenia dla gospodarki niemieckiej, z istotnym udziałem morskich farm wiatrowych. Zaś z drugiej strony kraje posiadające energetykę jądrową są w zasadzie energetycznie niezależne. A jak widać energetyka oparta na gazie jest bardzo podatna na wzrost cen tego paliwa oraz na czynniki polityczne. Powtórzę więc, że gaszenie problemów strukturalnych rozwiązaniami socjalnymi jest dalece niewystarczające. Jeżeli więc Zielony Ład i unijna polityka klimatyczna mają odnieść sukces, to już obecnie widać, że potrzebna jest do tego zmiana także na poziomie strukturalnym, np. poprzez dopuszczenie do dozwolonego miksu energetycznego energetyki jądrowej. 

EDF złożył polskiemu rządowi wstępną, niewiążącą ofertę na kontrakt obejmujący realizację prac inżynieryjnych, zaopatrzeniowych i budowę od 4 do 6 reaktorów reprezentujących całkowitą moc zainstalowaną od 6,6 do 9,9 GWe w od 2 do 3 lokalizacjach - podało w środę EDF. To jedna z kilku podobnych informacji o zaangażowaniu się rozmaitych firm w rozwój polskiej energetyki jądrowej, które pojawiły się ostatnio (m.in. Orlen, KGHM czy ZE PAK i Synthos). Jakie są szanse na realizację tych projektów?

Rozdzielmy na początek tzw. dużą energetykę jądrową od małej. W ramach tej dużej rządowy program mówi o planach wybudowania dwóch dużych elektrowni. Z kolei mała energetyka jądrowa będzie łatwiejsza do realizacji. I to z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że będzie prywatna. W tym przypadku będzie trudniej stwarzać naciski ze strony Brukseli czy Niemiec odwodzące podmioty prywatne od budowy takich elektrowni. Łatwiej będzie to wymusić na polskim rządzie niż na Sołowowie. A poza tym są to projekty znacząco tańsze od tych dużych, rządowych, zatem będzie je łatwiej realizować. Zaś „duża” energetyka atomowa jest z kolei niezbędna po to, by płynnie przeprowadzić naszą energetykę na zieloną stronę mocy, odchodząc od węgla. Jesteśmy przecież krajem najbardziej w całej UE uzależnionym od węgla. I jedynym krajem z bloku wschodniego, który po upadku komuny nie miał żadnej elektrowni jądrowej. To właśnie jeszcze bardziej uzależniło nas od węgla, dla którego nie było praktycznie żadnej alternatywy. Jeśli więc obecnie mamy odchodzić szybko od węgla (a musimy to zrobić szybko, bo za chwilę ceny uprawnień do emisji CO2 drastycznie zmniejszą rentowność naszej gospodarki - w dużej mierze przemysłowej i wysoce energochłonnej) w tej sytuacji budowa dwóch dużych elektrowni atomowych to absolutna konieczność. 

To chyba nie będzie przebiegało bezproblemowo?

Tak. Widać to już obecnie po ofensywie ze strony Niemiec, które będą chciały nie dopuścić do tych inwestycji. A z drugiej strony nastąpią także zapewne naciski ze strony Komisji Europejskiej. Moim zdaniem sprawa oprze się wręcz o TSUE. Musimy więc całą tę sprawę inteligentnie rozegrać. Jeśli jedną elektrownię będą nam budowali Amerykanie, a drugą - Francuzi, to na głowie tych ostatnich stanie ewentualne przełamywanie oporów ze strony Brukseli, czy Berlina. Tak więc obecność Francuzów w tych projektach uważam za warunek sine qua non ich powodzenia. Stąd od początku nie byłem zwolennikiem opierania się w realizacji budowy dużych elektrowni atomowych wyłącznie na USA. Uważałem, że należy w to wciągnąć także Francuzów, jako naszego drugiego, najsilniejszego partnera w Unii Europejskiej, który byłby jakąś przeciwwagą dla Berlina i będzie w stanie uzyskać zgodę na rozwój polskiego atomu. Biorąc bowiem pod uwagę związaną z tym skalę wyzwań dobrze mieć dwóch partnerów do tego typu projektów. Rzecz jasna należy przy tym dobrze wynegocjować ofertę Francuzów, by była ona konkurencyjna cenowo. Tym bardziej, że z powodów polityczno-strategicznych jest bardzo potrzebna i stanowi pozytywną odpowiedź na nasze problemy.

W połowie października podwyżki cen paliw na stacjach zdają się nie mieć końca, a średnia cena benzyny Pb98 przekroczyła psychologiczną granicę 6 zł za litr - poinformował portal e-petrol.pl. Zarówno „98”, jak i pozostałe paliwa ustanowiły bądź wyrównały historyczne rekordy cenowe. Czy jest szansa, że np. podczas zimy cena benzyny spadnie? 

Przypomnijmy, że ceny paliw oscylujące wokół 6 zł/l obowiązywały już na początku poprzedniej dekady. A pamiętajmy, że wówczas siła nabywcza Polaków była radykalnie niższa - pomijając brak wówczas programów socjalnych „z plusem” mniejsze były zarówno średnie, jak i minimalne zarobki. Zatem tzw. statystyczny Polak za litr tej samej benzyny mógł wówczas kupić dużo mniej niż obecnie. Kosztowała ona wówczas, tak, jak obecnie 6 zl/l i gospodarka się nie zawaliła. Przy tym ropa naftowa kosztowała powyżej 100 dol. za baryłkę, ale i dolar był ok. 20-30% tańszy niż teraz. Obecnie problem drożejącej ropy naftowej wynika z przynajmniej dwóch powodów. Na pewno w grę wchodzi popandemiczne odbicie gospodarki światowej, ale też polityka państw OPEC, które w odpowiedzi na rosnący popyt na paliwa zwiększyły wydobycie ropy tylko w stosunkowo niewielkim stopniu - bo kraje te chciały już od kilku lat wywindować ceny na wysoki poziom. Ale problem polega na tym, że drożejący gaz i jego zmniejszona podaż, sprawiają, że paliwem alternatywnym staje się ropa naftowa. Rośnie więc na nią popyt dlatego, że brakuje gazu. Stąd istotnego spadku jej cen bym się nie spodziewał. 

Jak się więc będą dalej kształtowały ceny ropy?

W wariancie optymistycznym spodziewałbym się stabilizacji jej ceny w okolicach 80 dol./baryłkę. Jednak zwyżka ceny do psychologicznej granicy 100 dol./baryłkę chyba nie wchodzi w grę, zważywszy, że wciąż na tapecie pozostaje hasło dekarbonizacji i odchodzenia od paliw kopalnych - byłaby więc klasycznym strzałem w stopę. Obstawiałbym więc raczej 80 dol./baryłkę, a ceny paliw na polskich stacjach benzynowych - pozostające dłużej w okolicach 6 zł/l. Chyba, że wprowadzono by kolejny lockdown w gospodarkach na świecie - wówczas spadłby zarówno popyt na paliwa, jak i ich ceny. Ale lockdownów chyba sobie nie życzymy. Tymczasem obecnie wygląda to tak, że kryzys na rynku surowców energetycznych napędza ich ceny. Sytuacja musi się więc z czasem ustabilizować - dopiero wtedy będzie można mówić o obniżce cen paliw. Dodajmy do tego, że w przypadku naszego kraju istotnym składnikiem cen paliw stanowi wysokość akcyzy, która u nas jest na poziomie minimów unijnych. Przy tym - ze względu na politykę UE - żaden z rządów państw członkowskich, a więc i Polska, nie może już bardziej zmniejszyć stawki akcyzy na paliwa. Zaś inne składniki ich cen są na tyle mało znaczące, że nie wygenerują istotnych zmian w cenach paliw na stacjach benzynowych. 

Na zakończenie temat spoza branży paliwowo-energetycznej. Pracownicy hiszpańskiej sieci odzieżowej Desigual przegłosowali czterodniowy tydzień pracy w jej centrali w Barcelonie (trzy dni na miejscu, a czwarty: online, z domu) - poinformował portal wiadomoscihandlowe.pl. (godząc się na obniżkę pensji o 6,5%). Czy podobne kroki wpłynęłyby negatywnie na naszą gospodarkę, zwłaszcza na firmy sektora MŚP?

Patrząc na rozwój rynku pracy w dłuższym horyzoncie, 10 - 20-letnim należy brać pod uwagę rosnące znaczenie procesów automatyzacyjnych w przedsiębiorstwach - także wskutek upowszechniania się sztucznej inteligencji. Zatem siłą rzeczy zapotrzebowanie na ludzką pracę będzie coraz bardziej maleć. Pamiętajmy przy tym, że już całkiem dawno obowiązkowy tydzień pracy skrócono we Francji - zresztą z powodów socjalnych, m.in. wskutek relatywnie dużego bezrobocia w tym kraju. Tendencja do skracania tygodnia pracy stanowi także po części efekt popandemiczny. Okazało się bowiem w ostatnich kilkunastu miesiącach, że wiele osób może wykonywać swoją pracę w domu. Rzecz jasna nie dotyczy to zajęć typowo produkcyjnych. Ale, jak się okazało w przypadku prac intelektualnych, ich efektywność nie musi zależeć od długości czasu pracy. W odniesieniu więc do tego problemu nie ma może więc znaczenia wielkość danej firmy, np. czy należy ona do sektora MŚP, ale sposób wykonywania pracy. W związku z tym tendencja do skracania tygodnia pracy zapewne będzie się łatwiej upowszechniała w sektorze pracy umysłowej, gdzie łatwiej wykonać daną pracę w cztery dni, a nie w pięć. Dlatego główną barierę do upowszechniania tego zjawiska będzie bariera fizyczna: jeśli robotnicy na budowie przepracują cztery dni zamiast pięciu - wybudują wówczas o 20% mniej. Zatem sektory produkcyjne są relatywnie mniej podatne na skracanie tygodnia pracy, chyba że postęp technologiczny, sztuczna inteligencja, robotyka, automatyzacja, zaczną wymuszać tego typu zmiany. Ale jest to zapewne melodia przyszłości.
 

Źródło

Skomentuj artykuł: