[NASZ WYWIAD] Soroczyński: Mimo że następuje poprawa, inflacja jest wciąż o wiele za wysoka
Rolników produkujących żywność w krajach UE, w tym oczywiście w Polsce, obowiązują wyśrubowane warunki produkcji: wolno im używać jedynie określonych nawozów i środków ochrony czy pasz dla hodowanych zwierząt. Wobec tego teraz muszą masowo konkurować z towarem z Ukrainy, który nie jest produkowany w tak obostrzonym reżimie. On będzie zawsze tańszy, a w dodatku są problemy z jego reeksportem do innych krajów.Z Piotrem Soroczyńskim, głównym ekonomistą Krajowej Izby Gospodarczej, rozmawia Maciej Pawlak
Inflacja zmniejszyła się w marcu z 18,4 w lutym do 16,2% (choć w porównaniu z lutym br. jeszcze wzrosła - o 1,1%). Cofnęła się więc do poziomu z sierpnia ub.r. Czy dalej będzie się już zmniejszać? Jaka może być w czerwcu, a jaka w grudniu br.?
To, że w tej chwili od marca dojdzie do jej silnego spadku, było powszechnie oczekiwane, bo wszyscy liczyli na efekt bardzo szybko rosnącej wysokiej bazy z ub. roku. Z tego powodu inflacja zaczyna w tej chwili spadać. Tym razem spadła trochę mniej, niż się większość analityków spodziewała. Przyznam, że nawet myślałem, że to będzie 15,5% - wyszło 16,2%. Przy tego typu różnicach w inflacji, to nie jest zresztą specjalnie duży błąd w prognozie. Myślę, że w połowie roku możemy mieć inflację na poziomie ok. 11%, może nawet niecałe, natomiast końcówka roku powinna oscylować w granicach 7% albo trochę niżej.
Inflacja HICP w strefie euro spadła w marcu do 6,9% wobec 8,5% w lutym. Przy czym np. w Niemczech – z 9,3 do 7,8%, w Hiszpanii: z 6,0 do 3,1%, na Łotwie: z 20,1 do 17,3%, w Holandii: z 8,9 - do 4,5%. Czy to tylko – jak w przypadku Polski - tzw. efekt bazy?
Tak, efekt bazy - tego że rok temu inflacja w Europie bardzo mocno wzrastała, a teraz nawet ceny energii, czy paliw, nawet są niższe niż przed rokiem, więc widzimy wciąż silny impuls wzrostu kosztów wytwarzania, ale te spadki przede wszystkim wynikają ze wspomnianego efektu wysokiej, ubiegłorocznej bazy. Jednocześnie cały czas trzeba mieć z tyłu głowy, że cel inflacyjny u nas wynosi 2,5% (z możliwością odchyleń do 3,5%), a na Zachodzie – 2%. Więc, mimo że następuje poprawa, inflacja jest wciąż o wiele za wysoka.
Jednocyfrowa w Polsce jeszcze w tym roku?
Jeszcze w tym roku. Bo w czerwcu – 11%, w grudniu – ok. 7%, zaś jednocyfrowa - pewnie we wrześniu.
A przyszły rok?
Prawdopodobnie będziemy mieli średnioroczny wskaźnik w przyszłym roku koło 4,5%, może więcej. Na początku 2024 r. inflacja osiągnie poziom 5,7%, a rok skończy się z inflacją 4,1%. To jeszcze wciąż nie jest cel inflacyjny i tak naprawdę dopiero końcówka 2025 r. będzie się ocierać o te górne widełki celu inflacyjnego. Kłopot jest taki, że inflacja trwała na tyle długo, że funkcjonują różne mechanizmy waloryzacyjne w umowach między firmami, a to niestety podtrzymuje inflację. Wzrosły jednocześnie oczekiwania płacowe, pracownikom pensja musi wystarczać na opłacenie rachunków, a jeżeli pracodawcy nie są w stanie spełnić oczekiwań płacowych, to pracownicy zaczynają szukać nowej, lepiej płatnej pracy.
Według ekonomistów BGK RPP obniży stopę referencyjną (obecnie 6,75%) o 50 pb. w listopadzie i będzie to początek cyklu redukcji stóp procentowych w Polsce. Ich zdaniem, w 2024 r. Rada zetnie stopy o kolejne 150 pkt. proc., w efekcie czego na koniec przyszłego roku stopa referencyjna wyniesie 4,75%. Na ile jest to realny scenariusz?
Ja także oczekuję obniżek stóp w tym roku i przyznam, że mam nadzieję, że zaczną się one jeszcze we wrześniu, natomiast będą mniejsze , niż te dotychczasowe, kroki, prawdopodobnie na poziomie 0,25 pkt. proc. Może się więc okazać, że w końcu tego roku będziemy mieli stopę referencyjną 6,0%, a w końcu przyszłego 3,5, nawet przy inflacji 4,1%. Obecnie inflacja wynosi 16%, a jeszcze całkiem niedawno 18%, zaś stopa referencyjna - niecałe 7%. Zatem jeżeli zachowana zostanie taka relacja pomiędzy stopami, a inflacją, to może ona faktycznie zacząć spadać już na jesieni, kiedy się okaże że zeszła do poziomu jednocyfrowego.
Rząd zlikwiduje podatek od czynności cywilno-prawnych przy zakupie pierwszego mieszkania na rynku wtórnym - poinformował min. Wald. Buda. Wprowadzi też rozwiązania zmniejszające uciążliwości związane z tzw. patodeweloperką (zwiększenie odległości między stawianymi budynkami, balkonami, wprowadzi obowiązek określonej powierzchni terenów zielonych na zabudowywanej działce itd.). Na ile te przepisy utrudnią życie deweloperom, na ile ułatwią życie kupującym mieszkania?
To jest odwieczny spór: na ile deweloperzy mogą obniżyć np. jakość budowanych mieszkań, a na ile kupujący mogą sobie pozwolić z zejściem z ceną. Regulacje proponowane przez resort rozwoju i technologii, poprawiają w jakiś sposób jakość mieszkań. Jeżeli działki będą mniej zabudowane, będzie lepszy dostęp do światła. Faktycznie balkony na nowych osiedlach bywają bardzo kłopotliwe, bo budowane są wzdłuż całego piętra, a zgodnie z propozycjami MiT będą mogły być jedynie małe, przy oknach, w odpowiedniej odległości od kolejnego mieszkania, więc nie wiem czy to dobre rozwiązanie. Wszystkie tego typu rozwiązania, choć poprawiają jakość życia, ale z drugiej strony wpłyną na cenę. Bo dana działka będzie mogła być zabudowana mniejszą ilością mieszkań.
Ale może zyska na tym jakość życia mieszkańców?
Obecnie miasta są dosyć rozległe, potrzeba coraz więcej terenów, żeby można było mieszkać i to dotyczy bardzo różnych działek, a to też generuje koszty w infrastrukturze. W tej chwili gęstość zaludnienia w Warszawie waha się między 3,5, a 4 tys. osób na km2, a na początku XX wieku, to było 20 tys. na km2. Miasto było dużo gęściej zabudowane, było mniej terenów zielonych, nikt nie zwracał uwagi, jak bardzo są przepełnione lokale rozrywkowo-gastronomiczne, których brakowało. Gdyby spojrzeć na metropolie światowe, one też są takie: ktoś, kto chce mieszkać w centrum, zgadza się na to że czasami ma mniej światła, że czasami ma bardzo wielu sąsiadów, ale z drugiej strony z centrum, do wielu miejsc może dotrzeć na pieszo w kilka minut. My też tak chcemy. Gdzieś to trzeba wypośrodkować. Problem jest taki, że obecnie popyt na mieszkania z różnych powodów u nas spadnie. Branża budowlana i deweloperska musi jakoś przeżyć do momentu, kiedy potencjalni nabywcy mieszkań złapią oddech. A jak się ją w tej chwili dociśnie różnymi rozwiązaniami, jakie proponuje ministerstwo, to będzie miała większy kłopot z przetrwaniem. Nie neguję, że te rozwiązania są wartościowe i powinniśmy w tą stronę dążyć, ale może jeszcze nie wtedy, gdy są problemy na rynku mieszkaniowym.
Skoro protestujący rolnicy utrzymują, że Polska jest zalana tanim ukraińskim zbożem, dlaczego mimo to żywność wciąż drożeje i - co więcej - stanowi jeden z głównych czynników utrzymujących inflację w naszym kraju na wysokim poziomie?
O jednej rzeczy trzeba pamiętać, że zboże stanowi tylko element rynku żywnościowego, że cena danego surowca przekłada się na cenę 1/10 wyrobu, a przecież podrożały też inne elementy składające się na cenę kupowanego wyrobu: energia, koszty pracy pracowników, dowóz towaru. Wobec tego może się okazać, że ogólny poziom kosztów bardzo poważnie wzrósł, mimo że akurat teraz surowiec jest tańszy. Tak czy inaczej trzeba spokojniej i z rozwagą pochylić się nad tym, co mówią rolnicy, bo oni mają sporo racji w tym co mówią. Rolników produkujących żywność w krajach UE, w tym oczywiście w Polsce, obowiązują wyśrubowane warunki produkcji: wolno im używać jedynie określonych nawozów i środków ochrony czy pasz dla hodowanych zwierząt. Wobec tego teraz muszą masowo konkurować z towarem z Ukrainy, który nie jest produkowany w tak obostrzonym reżimie. On będzie zawsze tańszy, a w dodatku są problemy z jego reeksportem do innych krajów. Istnieje jest jeden problem, oczywiście niezawiniony przez rolników ukraińskich: nasi rolnicy zwracają uwagę, że część zboża z Ukrainy znajduje się w słabym stanie, po niewłaściwym przechowaniu. A część to wręcz nie jest zboże, które nadaje się do spożycia przez ludzi – nadaje się do przemysłu, czy na pasze. W dodatku nieuczciwi pośrednicy część tego zboża wykorzystują jako domieszkę do tego przeznaczonego do żywności.