Soroczyński: Obecne 6,1 proc. bezrobocia dużo lepsze niż w najgorszych obawach [NASZ WYWIAD]
Obecnie można się spodziewać obowiązkowych zamknięć, a na część zakładów niekorzystnie będzie wpływać fakt, że ich pracownicy będą chorować, czy przebywać na kwarantannie. Zatem, gdy nawet będą zamówienia, nie byłoby komu ich realizować. Stąd może się okazać, że nasze, lokalne prognozy będą tym razem bardziej pesymistyczne w porównaniu z tymi z KE – mówi w rozmowie z FilaryBiznesu.pl Piotr Soroczyński, główny ekonomista Krajowej Izby Gospodarczej.
Maciej Pawlak: Wg najnowszych prognoz Komisji Europejskiej tegoroczny spadek PKB w Polsce wyniesie 3,6 proc., tj. będzie dwukrotnie niższy od średniej dla krajów unijnych, a jednocześnie niższy niż KE przewidywała w poprzednich miesiącach. Z czego to wynika? Czy dalsze postępy pandemii nie pogorszą znacząco tego wskaźnika?
Piotr Soroczyński: Co do zasady, prognozy zagraniczne dotyczące Polski, są często nieco ostrożniejsze niż to się realnie okazuje. Stąd m.in. ta obecna zmiana prognozy KE: skala spadku PKB w przypadku Polski została zmniejszona. Jest ona pochodną tego, że przede wszsytkim analitycy KE musieli przejrzeć publikowane u nas oficjalnie dane. A przecież jeszcze w I kwartale odnotowywaliśmy jeszcze wzrost PKB w porównaniu z I kw. ub.r. Spadek w II kwartale okazał się umiarkowany, w porównaniu do tego, co działo się w większości krajów UE. A z kolei wszystkie znaki na niebie i ziemi dotyczące tego, co może nastąpić w III kwartale, były przyjmowane raczej pozytywnie.
A konkretnie?
Nam się w przemyśle, handlu miniony kwartał udał całkiem nieźle. Stąd prawdopodobnie nastąpiła zmiana prognoz KE. Natomiast rzecz jasna ta ostatnia zmiana z oczywistych względów nie uwzględniała konieczności prawdopodobnych zamknięć w naszej gospodarce w IV kwartale. Tymczasem u nas dynamika zmian w zachorowalności i reakcji na to ze strony administracji rządowej, jest w ostatnim czasie duża. Polscy analitycy rynkowi także poprawiali swoje prognozy - np. na wiosnę dość powszechna prognoza dla Polski określała spadek PKB w br. na poziomie ok. 5 proc. w porównaniu do ub.r. Niektórzy oceniali, że spadek wyniesie nawet 6 proc. A w miarę kolejnych, letnich miesięcy, prognozy zaczęły być poprawiane do ok. 3 proc. Mam wrażenie, że w obawach przed tym, co przyniesie IV kwartał, nawet dyskontując to, że III kw. wyjdzie całkiem nieźle, zapewne część prognoz także krajowych analityków będzie zakładała większy spadek naszego PKB w całym br. Za wcześnie obecnie spekulować, czy okaże się to w końcu bardziej 2,5-3 proc. czy też np. 3,5-4 proc.
Który czynnik okaże się decydujący dla ostatecznego poziomu spadku PKB w br.?
Zobaczymy, co dla naszej gospodarki będzie oznaczał prawdopodobny lockdown w najbliższych dniach i tygodniach, ta kwarantanna narodowa. Bowiem można sobie wyobrazić to w bardzo różny sposób. Pamiętajmy, że wiosną wyszliśmy z lockdownu stosunkowo obronną ręką. Bo np. zakłady przemysłowe mogły wówczas pracować w zasadzie bez większych przeszkód. Choć niektóre nie pracowały - z innych przyczyn, bo nie miały odbiorców na swoje towary. Ale nie mieliśmy przecież wszyscy ścisłego nakazu siedzenia w domu, czy opuszczania miejsca zamieszkania. Pamiętamy doniesienia z Hiszpanii czy Włoch z tamtego okresu, gdzie ludzie, jedyne, co mogli zrobić, to pomachać z balkonów do sąsiadów. Przypomnijmy, że wówczas poziom zachorowań był znikomy w porównaniu, do tego, co się dzieje obecnie. Zaś zakłady pracy działały, przynajmniej na tyle, na ile miały zamówień. Nie było też problemów z załogami. Tymczasem obecnie można się spodziewać obowiązkowych zamknięć, a na część zakładów niekorzystnie będzie wpływać fakt, że ich pracownicy będą chorować, czy przebywać na kwarantannie. Zatem, gdy nawet będą zamówienia, nie byłoby komu ich realizować. Stąd może się okazać, że nasze, lokalne prognozy będą tym razem bardziej pesymistyczne w porównaniu z tymi z KE. Sama Komisja analizuje swoje prognozy średnio dwa razy do roku, a my praktycznie ciągle, w miarę pojawiania się nowych danych. Tym niemniej może się okazać, że owe 3,6 proc. spadku naszego PKB w br. będzie realne, choć przecież generalnie prognozy Brukseli są na ogół bardziej ostrożne od naszych.
Według GUS bezrobocie w październiku utrzymywało się na poziomie 6,1 proc. - tj. niezmiennie na tym samym od czerwca (w liczbach bezwzględnych oznacza to ok. 1 mln zarejestrowanych bezrobotnych). Czy wskaźnik ten może się mocno pogorszyć?
Trzeba na to spojrzeć w dwojaki sposób. GUS podaje wielkość stopy bezrobocia rejestrowanego, tj. wielkość liczby bezrobotnych zarejestrowanych w urzędach pracy. Z kolei Eurostat wylicza tę stopę w inny sposób. Oparta jest na badaniu aktywności ekonomicznej ludności. Gdybyśmy rozmawiali nt. szacunków stopy bezrobocia w br. w połowie lutego, to - zgodnie z typowym zachowaniem sezonowym oceniłbym wówczas, że powinniśmy mieć na wiosnę i w lecie wyraźną poprawę tego wskaźnika. I powiedzmy z wiosennego ponad 5 proc. powinniśmy zejść latem na poniżej 5 proc. Tymczasem ok. kwietnia, gdy już wyraźnie było widać, że nam się nieźle oberwało w związku z koronakryzysem i że może być naprawdę źle, a w dodatku, gdy jeszcze do końca nie było wiadomo, że będą funkcjonować Tarcze antykryzysowe, w tym Tarczy finansowej PFR, powiedziałbym, że nam się bardzo upiecze, gdy latem mielibyśmy 7,5 proc. bezrobocie.
Czy był to wtedy jedyny możliwy scenariusz?
W przypadku gdyby miały się ziścić najgorsze scenariusze, a więc nie będzie żadnego rządowego wsparcia, a wszyscy pozostaniemy w domach, to niektóre prognozy mówiły o tym, że bezrobocie rejestrowane może osiągnąć swoje maksimum na poziomie 10 proc. w lutym 2021 r. Zatem mogliśmy mieć wzrost tego wskaźnika z ok. 5 proc. na początku br. do 10 proc. w ciągu roku. To byłoby tragiczne w skutkach. Wobec tego obecne 6,1 proc. okazuje się dużo lepsze niż w naszych najgorszych obawach, ale też sporo gorsze, niż gdyby był to zwykły rok.
Co nas czeka na rynku pracy w najbliższych miesiącach?
Opublikowana wysokość stopy bezrobocia nie uwzględnia osób, które objęte są tzw. czasową biernością zawodową. Chodzi m.in. o tych, którzy co prawda stracili pracę, ale czasowo: po wznowieniu produkcji przez zatrudniający ich dotąd zakład, mieli tę pracę otrzymać z powrotem. Okazało się, że te osoby nie rejestrowały się oficjalnie jako bezrobotne. Inni z kolei robili to samo, bo np. w kwietniu dostawali zwolnienie z trzymiesięcznym wypowiedzeniem. Wobec tego rejestrować się jako bezrobotni mogli de facto dopiero w lecie, a na wiosnę wciąż nie byli uznawani za bezrobotnych. Tym bardziej, że w międzyczasie albo znajdowali nową pracę, albo w tej samej co do tej pory, czy sąsiedzkiej firmie. Stąd generalnie nie było w Polsce tak wysokiego wskaźnika bezrobocia, jak mogliśmy się obawiać. Problem polega na tym, że, może się okazać, że druga fala pandemii będzie mocno dawała się we znaki dużej części firm, a w dodatku, że część osób nie znajdzie pracy, bo ze względu na wprowadzane zmiany technologiczne nastąpi redukcja niektórych „tradycyjnych” posad. Ponadto na pewno będziemy potrzebowali mniej usług związanych z restauracjami, imprezami targowymi, kulturą i sztuką - bo zwiększą się obawy o możliwości korzystania z nich, skoro będą zamykane. Albo będziemy ich potrzebować w innej, bardziej bezpiecznej dla korzystających z nich formie. Dopóki jednak to nie nastąpi istnieje niepewność, czy te placówki podołają. Może się okazać, że po nowej kalkulacji, którą obecnie będą przeprowadzać, być może po doczekaniu okresu, w którym musiały utrzymać swoich pracowników, albo nie mając w ogóle szans na utrzymanie firmy, zaczną ich zwalniać.
Jak to się konkretnie przełoży na zmiany w stopie bezrobocia?
Np. że typowy, sezonowy wzrost bezrobocia, ale bez uwzględnienia obecnego, jesiennego lockdownu, będzie inny niż wcześniejsze szacunki. A więc, że zgodnie z naszymi szacunkami z lata, wskaźnik ten wzrośnie z obecnych 6,1 proc. do 6,5-6,7 proc. w grudniu i może do nieco poniżej 7 proc. w lutym 2021 r. Tymczasem może się okazać, że obecny lockdown spowoduje pogorszenie się sytuacji i w lutym to będzie ponad 7 proc., po czym nie będzie spadać, ale rosnąć co najmniej do wiosny. Oznaczałoby to duże zagrożenie dla perspektyw naszej gospodarki.
Wg Eurostatu we wrześniu, w porównaniu z wrześniem ub.r. sprzedaż detaliczna w Polsce wzrosła o 5,1, proc., przy średniej unijnej nieco ponad 2 proc. Zatem pandemia, paradoksalnie, nie obniżyła naszej chęci do robienia zakupów?
Właśnie. W dodatku sprzedaż detaliczna w samym wrześniu, w porównaniu z sierpniem, nieco spadła. To jest zjawisko sezonowe. Niemniej ten spadek był i tak mniejszy niż rok temu. Natomiast pojawiały się w tym zakresie duże nadzieje co do października. Jednak widzimy, że po tym, co się ostatnio działo, gdzieniegdzie handel nieco spadł. Mogło być więc tak, że jeszcze sam październik osiągnie wielkość sprzedaży w wymiarze kwotowym całkiem przyzwoitą. Jesteśmy przecież rozsądnym narodem. Słysząc zatem coraz więcej zapowiedzi, że trzeba będzie dokonywać kolejnych lockdownów, i to nawet nie bezpośrednio w gospodarce: to właśnie w ub. miesiącu zamknięto niemal całkowicie szkoły, można się było spodziewać, że wystąpią kolejne problemy z zaopatrzeniem. Wobec tego, już we wrześniu dokupiliśmy wiele rzeczy na tzw. bieżące potrzeby, typu jedzenie, leki czy kosmetyki. Ale też dokonywaliśmy też już wówczas więcej niż zwykle zakupów dóbr trwałego użytku, typu sprzęt AGD, RTV, meble, odzież czy obuwie. Bo powstały obawy, że skoro będą zamykane kolejne branże, lepiej mieć tego typu sprzęt na zapas. Może się więc okazać, że skoro szykowaliśmy się już do tego od tygodni, to także i w październiku te nasze zakupy były wyższe niż zwykle. W odniesieniu do handlu detalicznego kwiecień okazał się dobry, październik - prawdopodobnie też niedużo gorszy, a może i lepszy. Natomiast gorzej będzie począwszy od listopada, bo będziemy się coraz mniej fizycznie poruszać po ulicach. Zatem to w obecnym miesiącu można się obawiać