Soroczyński: Wołanie o strażaków, by ugasili pożar [NASZ WYWIAD]

Duża część deficytu budżetowego nie była jakimś „radosnym przejadaniem” wypracowanych dochodów, by przypodobać się społeczeństwu. Było to bowiem ewidentnie wołanie o strażaków, by ugasili pożar. Musieliśmy te pożar zgasić, bo inaczej nie byłoby gdzie mieszkać. Gdybyśmy tych pieniędzy nie wydali w dużych ilościach, obudzilibyśmy się z poziomem dochodów budżetowych 30-proc. niższych niż w ub. roku. I wówczas byłby dramat. Z Piotrem Soroczyńskim, Głównym Ekonomistą w Krajowej Izbie Gospodarczej, rozmawia Maciej Pawlak.

Co dla rynków finansowych oznacza utrzymanie po raz kolejny przez Radę Polityki Pieniężnej niemal zerowych stóp procentowych?
Sytuację mamy z grubsza taką, jakiej się spodziewaliśmy. Na rynku panuje stosunkowo duży consensus, co do tego, że aktualne parametry polityki pieniężnej, nie zostaną zmienione przynajmniej przez kilka kwartałów. Możemy oczywiście spekulować, czy chodzi o trzy, cztery czy osiem kwartałów, ale na pewno nie nastąpi to w tym miesiącu czy w najbliższym czasie. Nie ma bowiem warunków temu sprzyjających, ani specjalnych potrzeb, by stopy podwyższać. Czy faktycznie jest tak, że do połowy 2022 r. nic tu się nie zmieni, jak sugeruje jedna z agencji ratingowych, trudno jest powiedzieć. Musimy się np. dowiedzieć, jaka będzie inflacja w kolejnych miesiącach, a także, co się będzie działo z ożywieniem koniunktury światowej. Może się okazać, że gdzieś po drodze RPP znajdzie miejsce na jakąś niewielką podwyżkę stóp. Ale - jak powiedziałem -  może to nastąpić nie wcześniej niż za cztery do nawet ośmiu kwartałów. Natomiast nie zaryzykowałbym tezy, że nastąpi to z pewnością nie wcześniej niż w drugiej połowie 2022 r.

W tym kontekście chciałbym spytać o kondycję sektora bankowego w Polsce. Czy faktycznie jego sytuacja jest tak zła, jak sam to niejednokrotnie ocenia?
Faktycznie banki znalazły się obecnie w kłopotliwej sytuacji. Przyzwyczailiśmy się do tego, że bankowcy, jak każdy z nas, mają prawo do narzekań. Wygląda na to, że mają rację. W ich sektorze rzeczywiście zaszły w ostatnim czasie zmiany na gorsze. Nastąpiła kumulacja bardzo wielu zmian. Chodzi m.in. o rekordowo niskie stopy, a także o to, że ze względu na określone wymogi nadzorcze, banki muszą utrzymywać relatywnie bardzo wysoki poziom kapitałów własnych. Jest to bezpieczne, ale z drugiej strony bardzo mocno ograniczające możliwość wypracowywania marży i budowania przez nie dalej kapitałów. Faktycznie obecna sytuacja nie sprzyja bankom. Myślę, że nastał już taki czas, że warto byłoby się przyjrzeć postulatom bankowców. Niekoniecznie, by je wszystkie od ręki przyjąć, ale, by ocenić, co jest możliwe, by im jakoś ulżyć.

Czy można uznać, że - po ostatnich danych GUS za sierpień - inflacja, która wyniosła wówczas 2,9 proc., jest pod kontrolą, zwłaszcza na tle miesięcy zimowych, gdy dość niespodziewanie podskoczyła w górę?
Trzeba rozróżniać obecny poziom inflacji na dwie istotne przyczyny. Obecnie w zakresie wzrostu cen towarów nie zachodzą jakieś spektakularne zmiany. Towary niespecjalnie drożeją od ub. roku (tylko ok. 2 proc. w stosunku do ub. roku). Bardziej drogie (o 6 proc.) okazały się natomiast w tym czasie ceny usług.

Dlaczego?
Stanowi to pokłosie rozmaitych działań, m.in. w zakresie polityki rynku pracy, w tym podniesienia poziomu płacy minimalnej od stycznia br. Duża część zakładów usługowych i handlowych pracuje zatrudniając stosunkowo duże ilości osób. Część z nich, zwłaszcza w małych miejscowościach, nie ma jak wypracować zysków, które pozwalałyby dużo płacić pracownikom. Ich znacząca część otrzymuje wynagrodzenie w okolicach poziomu płacy minimalnej. A jeśli ona dość szybko rośnie nie ma wówczas możliwości zmniejszenia marży na sprzedawanych usługach. Jedyne co wówczas można zrobić to te rosnące koszty przerzucić na klientów. I ceny rosną. Wskutek tego, że w niektórych rejonach kraju ten wzrost cen nie jest tolerowany, może się to skończyć tym, że przez jakiś czas jakiś rodzaj usługi nie będzie dostarczany odbiorcom przez małego, lokalnego dostawcę, który splajtuje. A jej dostarczanie przejmie jakaś sieć, oferując zupełnie inny poziom cen. Kiedyś na warszawskim Krakowskim Przedmieściu można było napić się kawy w lokalu za 4 zł. Obecnie na całym tym obszarze zainstalowały się międzynarodowe sieciówki, które oferują małą czarną, nierzadko gorszej jakości, za co najmniej 10-12 zł. Na tym polega ryzyko, że z biegiem czasu nawet w małych miejscowościach mogą paść drobni usługodawcy, a ich miejsce zajmie ktoś dużo droższy, kto się nie będzie przejmował tym, czy narzucona przez niego cena będzie tolerowana, czy nie.

Jedna z agencji ratingowych oceniła w swoim komentarzy nt. spodziewanej sytuacji makroekonomicznej Polski, że jednym z najważniejszych wyzwań, z którymi będziemy musieli się zmierzyć w najbliższych latach będzie konieczność zmniejszania skali deficytu budżetowego i poziomu zadłużenia, które w tym roku, ze względu na koronakryzys wzrosły. Czy może to stanowić dla naszego kraju poważny problem?
W tym i przyszłym roku będziemy mieli bardzo duże potrzeby w zakresie wydatków publicznych. A z drugiej strony wiązać się to będzie z okresowym obniżaniem dochodów budżetowych w stosunku do poziomu ubiegłorocznego. Związane jest to ze stanem koniunktury gospodarczej. Tego się nie przeskoczy. Trzeba przy tym pamiętać, że duża część deficytu budżetowego nie była jakimś „radosnym przejadaniem” wypracowanych dochodów, by przypodobać się społeczeństwu. Było to bowiem ewidentnie wołanie o strażaków, by ugasili pożar. Musieliśmy te pożar zgasić, bo inaczej nie byłoby gdzie mieszkać. Gdybyśmy tych pieniędzy nie wydali w dużych ilościach, obudzilibyśmy się z poziomem dochodów budżetowych 30-proc. niższych niż w ub. roku. I wówczas byłby dramat. Z jednej strony doceniam i rozumiem przekaz agencji ratingowych, które muszą przecież uwzględniać w swych prognozach poziom ryzyka posunięć podejmowanych przez oceniane przez nie kraje. Ale jednocześnie nie przerażałbym się opiniami tych agencji, bo prawdopodobnie ten sam przekaz mają wobec wszystkich innych krajów. Przecież to nie jest tak, że tylko Polska poszła tą drogą. Inni znacznie bardziej poszli. Jest to przypadłość światowa.

Czy ma obecnie sens podwyższanie podatku akcyzowego, ze względu na ochronę środowiska, na używane samochody sprowadzane z zagranicy, jak zaproponowała wicepremier Jadwiga Emilewicz?
Z pewnością można na to wpływać i to dość głęboko, ale obecnie nie jest na to dobry czas. Nas, zwłaszcza w chwili, gdy kryzys jeszcze nie minął, nie jest wciąż stać na to, by podołać dużo większym obciążeniom tam, gdzie obecnie są one umiarkowane. Mówiąc o rynku używanych aut trzeba pamiętać o tym, że wciąż mamy dość duże braki w zakresie możliwości komunikacyjnych w naszym kraju. Co innego wszyscy ci, którzy mieszkają w dużych miastach, gdzie komunikacja publiczna świetnie działa. Przecież całkiem niedawno poważnie dyskutowaliśmy o tym, jak wciąż dużo mamy białych plam na mapie Polski, gdzie nie dociera żadna komunikacja zbiorowa. Jest też istotne, że w ostatnich kilkunastu latach w rankingach ilości aut na 1000 mieszkańców, w których zajmowaliśmy odległe miejsca, znacząco awansowaliśmy. Wobec tego jeśli ludzi w odległych od aglomeracji miejscach odetnie się od samochodów, liczba białych plam na mapie komunikacyjnej kraju powróci do poprzedniego stanu. Tak więc ewentualna podwyższa akcyzy na stare auta wymaga bardziej pogłębionej dyskusji.

Źródło

Skomentuj artykuł: