Szanse na to, by inflacja w IV kwartale br. stała się jednocyfrowa, są spore. Przypuszczamy, że wówczas zejdzie do poziomu 8% - mówi portalowi FilaryBiznesu.pl Piotr Bartkiewicz, ekonomista Banku Pekao SA.
Inflacja CPI wg szybkiego szacunku GUS w kwietniu w porównaniu z kwietniem ub. roku wyniosła 14,7%. Jeszcze w lutym br. wynosiła 18,4%, a w marcu 16,1%. Ostatni raz inflacja poniżej 15% miała miejsce w maju ub.r. Kiedy – podobnie jak ceny paliw - zaczną spadać ceny nośników energii, obok żywności – wciąż w pierwszym rzędzie odpowiedzialne za dwucyfrową inflację? Czy obecny trend faktycznie przyniesie jednocyfrową inflację jeszcze w tym roku?
W odniesieniu do wpływu nośników energii na inflację w naszym kraju staliśmy się niejako ofiarą własnego sukcesu. Generalnie większość nośników energii w koszyku konsumenckim ma ceny regulowane. Ich zamrożenie na poziomie ub. roku ochroniło konsumentów przed zwyżką cen, ale też ewentualnymi spadkami, które ewentualnie mogłyby się wydarzyć. Widać już spadki cen energii, które być może byłyby głębsze w alternatywnym scenariuszu. Przy czym część nośników energii obecnie tanieje. Jak sytuacja będzie wyglądać w 2024 . - to się okaże, bo nie wiem, jak wygląda teraz szczegółowo stan finansów spółek energetycznych, więc propozycje nowych taryf cenowych, które ewentualnie zgłoszą do Urzędu Regulacji Energetyki, to zupełnie odrębna kwestia. Natomiast generalnie, przy założeniu, że ceny te ponownie zostaną zamrożone na 2024 rok, to wtedy wyzerowana będzie dynamika cen nośników energii. Obecnie większość zmian ich cen opiera się na ewentualnych zmianach opodatkowania tych nośników.
A co z cenami żywności?
Wydaje się, że już minął ten najgorszy moment. Myślę, że w kwietniu, po raz pierwszy od dobrych wielu miesięcy, odczyt cen żywności i napojów bezalkoholowych był trochę niższy od tzw. wzorca sezonowego. Bo ich przyrost mierzony miesiąc do miesiąca, w tzw. normalnych czasach byłby uznany za typowy. Natomiast w porównaniu z kwietniem 2022 r., kiedy porównywany miesiąc do miesiąca wynosił 4%, można go uznać za mikroskopijny. Nie możemy bowiem przy tym zapominać, że wzrost cen żywności w marcu w latach 2021-2023, porównywany rok do roku był bardzo wysoki. Więc ten obecny, stosunkowo niewielki przyrost cen żywności (w porównaniu do marca br. – wynoszący zaledwie 0,5%) powinien doprowadzić do tych normalnych dynamik cen żywności z lat sprzed pandemii. Kwiecień br. można uznać za początek tej nowej tendencji.
Jak dalej w br. będzie się kształtowała inflacja?
Scenariusze, które dotyczą spadków poziomu inflacji w tym roku, w kolejnych miesiącach, w pierwszej kolejności się zasadzają na nośnikach energii, w tym na paliwach płynnych oraz na cenach żywności.
Jednocześnie w tym momencie zagadkę stanowi inflacja bazowa (a więc z wyłączeniem cen energii i żywności), która jest uporczywa, zaskakuje swoją siłą, wysokością i dynamiką. I to dużo dłużej niż ktokolwiek przypuszczał. A zatem co do dalszego przebiegu inflacji bazowej jesteśmy ostrożni. Ona powinna zacząć wygasać w 2023 r., ale to jeszcze przed nami. Istnieje sporo argumentów za tym, by kategorie poza żywnością i energią nie drożały już tak szybko. Natomiast jak dotąd ten scenariusz nie zaczął się jeszcze realizować. Ale mimo to uznajemy, że istnieje jeszcze przestrzeń do spadku inflacji bazowej. Wobec tego, gdy to wszystko złożymy, to szanse na to, by inflacja w IV kwartale br. stała się jednocyfrowa, są spore. Przypuszczamy, że wówczas zejdzie do poziomu 8%. Według NBP miałoby to być 7% - a można więc powiedzieć, że są to dość ekwiwalentne prognozy. Natomiast przy tym wszystkim jednocześnie zmienia się charakter inflacji. Bo gdy inflacja bazowa pozostaje uporczywie wysoka, a równocześnie wygasają szoki w obszarze żywności i energii, to zmienia się także trochę jej odczuwalność. Konsumenci generalnie zwracają uwagę na kategorie artykułów i usług, które kupują najczęściej. A chodzi tu głównie o żywność. Inflacja, oprócz tego, ze spadnie w tym roku, zacznie być także mniej odczuwalna. Czy będzie to oznaczało, że wyszliśmy już z jej tunelu? Bo z drugiej strony żaden znany mi ekonomista nie zakłada, że już w 2024 r. nastąpi powrót do celu inflacyjnego NBP (2,5-3,5%). Będzie to na pewno bardzo trudne.
Według rozmaitych szacunków, podczas gdy jeszcze w styczniu br. minimalna płaca wynosiła 3490 zł, a w lipcu - do 3600 zł, rekordowa może się okazać jej podwyżka w styczniu 2024 r. - do 4 254,40 zł. W jakiej mierze taką wysokość płac wytrzymają przedsiębiorcy z MŚP? Czy w związku z tym nie dojdzie do fali zwolnień pracowników i upadłości mniejszych firm?
Jeśli chodzi o sam poziom płacy minimalnej to ustawodawca nie ma zbyt wielkiego manewru. Bo ustawowo wiadomo w jakiej wysokości powinny następować kolejne podwyżki najniższych płac. Jest to związane z prognozowaną inflacją i z wysokością przeciętnego wynagrodzenia. Niewiele można z tym coś zmienić.
Wobec tego te nieco ponad 4200 zł w styczniu 2024 r. oznacza podwyżkę o kilkanaście proc. Powoli przyzwyczajamy się do tego. Jest to wynikiem stosowania jednego z mechanizmów zaszytych w polskiej gospodarce, które utrwalają trochę inflację. Stanowi to jeden z argumentów, który wielu ekspertów będzie przytaczać – uważam, że słusznie – za tym, że inflacja u nas zbyt szybko nie spadnie, bo dość znaczące podwyżki płacy minimalnej to czynnik, który podbija inflację w kolejnym roku na podstawie inflacji z roku poprzedniego.
A jak na konieczność dość sporej podwyżki płac zareagują firmy?
Generalnie do tej pory reagowały podwyżkami cen wytwarzanych przez siebie towarów czy usług. Nie widzimy obecnie jasnych sygnałów, żeby obecnie to się przekładało na cięcia w zatrudnieniu. Są badania, które pokazują, że historycznie pewne zwolnienia mogły się wydarzyć, ale były to raczej pojedyncze przypadki.
A więc firmy wytrzymają?
Jak dotąd żyjemy w takich okolicznościach, w których nie jest trudno przerzucać wyższe koszty funkcjonowania firmy na klienta końcowego, który kupuje wyprodukowane produkty po odpowiednio wyższych cenach.
Według ostatnich danych GUS łącznie 4,5 mln turystów skorzystało z noclegów w styczniu i lutym w turystycznych obiektach noclegowych na min. 10 osób. Jednak w styczniu-lutym 2020 r., ostatnim okresie przed pandemią, takich turystów było 12,1 mln. Kiedy dojdzie do powrotu do takich wyników w turystyce krajowej?
Wydaje się, że do tego potrzeba kilku czynników. Nie zapominajmy, że ceny usług, w tym turystycznych, rosły szybciej – od pewnego czasu naprawdę dynamicznie - niż większość cen. Myślę, że atrakcyjność cenowa dla usług dla odbiorcy krajowego mogła spaść w ostatnich latach. Wiadomo także, iż międzynarodowe przepływy turystyczne dopiero obecnie powróciły do poziomów sprzed pandemii. Natomiast przy tym wszystkim nie zapominajmy, że jeśli chodzi o styczeń i luty, naszą bazę turystyczną zapełniają w większości turyści krajowi. Tak więc tak naprawdę pytanie, kiedy turystyka krajowa dojdzie do poziomów sprzed pandemii można by zamienić pytaniem o to, kiedy się znacząco poprawi siła nabywcza polskiego konsumenta. Chodzi więc o to, by cena usług turystycznych zrównała się z pozostałymi cenami. I to może być kwestia nawet paru lat. Ale z drugiej strony niestety jest tak, że w miarę, jak następuje rozwój naszego kraju, usługi relatywnie drożeją w stosunku do towarów dostępnych na rynku. Bo poprawa produktywności u nas jest wciąż relatywnie nikła w przeciwieństwie do przemysłu. Zatem aby to wszystko się wyrównało, płace i ceny w usługach muszą rosnąć. Natomiast nie znaczy to generalnie, że nie będzie nas stać w przyszłości na usługi turystyczne. Przecież przy tym wszystkim nasze dochody stają się coraz większe.
Widać to na przykładzie obserwowanego ostatnio wzrostu liczby wyjazdów polskich turystów do rozmaitych kurortów w egzotycznych krajów, gdzie, jak się okazuje, można podróżować za podobne pieniądze co np. za pobyt w Zakopanem czy w Sopocie.
Myślę, że to się będzie wyrównywać. Bo jeżeli polscy turyści jeżdżą chętnie za granicę, to rośnie popyt na usługi za granicą, gdzie też ceny nie będą stały w miejscu.
GUS poinformował, że na koniec marca br. zarejestrowanych bezrobotnych było w naszym kraju 847 tys., tj. stopa bezrobocia wyniosła 5,4%, przy czym w żadnym z województw, nawet z tzw. ściany wschodniej nie przekraczała 10%, chociaż np. w obrębie tylko woj. mazowieckiego różnice między powiatami bywają ogromne: od 1,5% w Warszawie do 25% w Szydłowcu). Czy wspomniane różnice mają szansę się zmniejszać w kolejnych latach?
Akurat Szydłowiec jest znany z tego rekordowego bezrobocia. W pewnym momencie miał je na poziomie 30 czy 40%. A zatem te 25% jest nawet lepszym wynikiem. Chodzi o to, że bezrobocie rejestrowane na poziomie powiatów nie jest generalnie uznawane za wiarygodne. Bo GUS nie ma dobrego sposobu policzenia mianownika w stopie bezrobocia. GUS wie, ile osób bezrobotnych się zarejestrowało w danym Powiatowym Urzędzie Pracy. Natomiast sama liczba osób aktywnych zawodowo w danym powiecie jest trudna do oszacowania. I nawet na poziomie województw dane na ten temat nie są do końca wiarygodne. Zatem najniższy poziom, na którym można wiarygodnie mierzyć stopę bezrobocia to prawdopodobnie województwo. I w tym przypadku będzie to stopa BAEL, a więc mierzona metodyką unijną. Więc szacowane bezrobocie w poszczególnych powiatach można traktować raczej jako ciekawostkę. Faktycznie generalnie w miastach panuje stosunkowo niska stopa bezrobocia, a w powiatach postprzemysłowych czy o typowo wiejskim charakterze – większa. Natomiast o precyzyjne dane na ten temat jest trudno.
Jednak możemy przyjąć, że te różnice faktycznie występują, a przy tym z biegiem lat ulegają zmniejszeniu. Czy w kolejnych latach ten proces będzie postępował?
Trochę tak, bo jest kilka mechanizmów, które za to odpowiadają. Jeden z nich to postępująca migracja, a więc ludzie po prostu wyjeżdżają z miejsc, gdzie nie ma pracy do tych, gdzie praca jest. A jednocześnie przedsiębiorcom opłaca się lokować działalność gospodarczą w miejscach o wyższej stopie bezrobocia, bo jest tam relatywnie taniej. Z kolei w aglomeracjach, gdzie jest drożej – w Warszawie, Poznaniu, a także przy autostradach – istnieją dobre warunki do lokowania działalności gospodarczej. Ponadto do całokształtu oceny zróżnicowanego bezrobocia w zależności od regionu naszego kraju należy dołączyć zjawisko szarej strefy. Ale jest ona trudna do precyzyjnego oszacowania. A jeszcze dorzućmy do tego fakt, że na terenie wielu obszarów wiejskich występuje zapewne także ukryte zatrudnienie w rolnictwie itd. Do tego wszystkiego powinniśmy jeszcze uwzględnić fakt, że współczesna gospodarka opiera się generalnie na nowoczesnych usługach, a ponadto na wysoce zautomatyzowanym przemyśle, który musi szybko działać, mieć dostęp do szlaków transportowych. W tym kontekście nie wiem, czy wspomniany Szydłowiec ma szansę w przyszłości na radykalne zmniejszenie bezrobocia. Są przecież kraje, gdzie w ostatnich latach tzw. prowincja dość znacząco się wyludniła, np. Francja. A u nas te tendencje są podobne.