Black Friday, to termin pojawiający się w ostatnich dniach niemalże na wszystkich sklepowych witrynach. Tymczasem okazuje się, że nie wszystkie „okazje” są nimi w rzeczywistości. Prawdziwe okazje owszem pojawiają się w sklepach, jednak jest ich niewiele. Eksperci ostrzegają, by nie dać się złapać na marketingowe chwyty, których w czasie Black Friday nie brakuje.
Sieci handlowe rozpoczynają sezon świąteczny coraz wcześniej.
„15 lat temu startował w połowie listopada. Wtedy wydawało nam się to szokujące. Później ofensywa rozpoczynała się tuż po Wszystkich Świętych, gdy tylko znicze i wieńce zniknęły z reklam i alejek sklepów”.
Teraz, w czwarty piątek listopada mamy nowe „świeckie święto”: zapożyczony z USA koncept oficjalnego rozpoczęcia sezonu świątecznych zakupów oraz wyprzedaży, czyli Black Friday (Czarny Piątek).
Już w tygodniu poprzedzającym wyprzedaże można zobaczyć oferty z informacją o 20, 30, 40, a nawet 50 proc. obniżki. Czy faktycznie można tyle zaoszczędzić?
Firma konsultingowa Deloitte od kilku lat sprawdza ceny tydzień wcześniej i w Black Friday. Bada przy tym 800 sklepów internetowych. W ubiegłym roku ceny w tym dniu w porównaniu z okresem tydzień wcześniej były, owszem niższe, ale średnio o 3,5 proc.
„To i tak całkiem nieźle, widać progres. W 2016 było to... 0 proc. W 2017 r. obniżka w tym dniu wyniosła średnio 1,3 proc.”.
Badacze podsumowują to sformułowaniem, że „promowany przez sprzedawców Black Friday, to w dużej mierze zabieg marketingowy”.
Nie oznacza to, żę prawdziwych okazji w sklepach nie ma – są, jednak jest ich stosunkowo niewiele. Sieć dla pozoru wrzuca do sklepu trochę towaru niezłej jakości w dobrej cenie, aby przyciągnąć chętnych i móc pochwalić się interesującą ofertą oraz promocją. Generalnie jednak sklepy w tym czasie czyszczą magazyny, wypychając z nich „półkowniki” zalegające tam latami.
„Innymi słowy, sprzedają to, co nie zeszło. Czyli towar nieco podniszczony lub stary w sensie technologicznym”.