Nie są zbyt lubiane przez kierowców, bo kojarzą się przede wszystkim z mandatami, ale bez wątpienia służą poprawie bezpieczeństwa. Fotoradary są bowiem batem na delikwentów, którzy nie potrafią w odpowiednim momencie zdjąć nogi z gazu. Tysiące piratów drogowych. Dlatego niepokoją wyniki badania na temat aut, które brały udział w poważnym wypadku, a po remoncie ponownie zostały dopuszczone do ruchu. Okazało się, że połowie Polaków nie przeszkadza „złom” na czterech kółkach.
Z reguły wszelkie dane statystyczne – aby dawały pełen obraz analizowanej sytuacji - porównywane są rok do roku, ale miniony AD 2020 był wyjątkowy – oczywiście, z powodu pandemii i rozmaitych obostrzeń, które miały również wpływ na stan bezpieczeństwa na drogach. Polacy po prostu długimi okresami rzadziej podróżowali, chociażby w okresie wakacyjnym lub w weekendy, a praca zdalna, czyli przebywanie głównie w czterech ścianach mieszkania bez konieczności dotarcia do biura, też znacząco „przerzedziła” ruch samochodowy. Pomimo to niektóre informacje budzą niepokój.
W zeszłym roku na terenie całej Polski zlokalizowane zostały 434 stacjonarne fotoradary – to dane Centrum Automatycznego Nadzoru nad Ruchem Drogowym (CANARD), które należy do Głównego Inspektoratu Transportu Drogowego (GITD).
„Oprócz stacjonarnych fotoradarów CANARD do automatycznej rejestracji wykroczeń drogowych wykorzystuje 29 mobilnych urządzeń rejestrujących zainstalowanych w pojazdach, a także 30 do odcinkowego pomiaru średniej prędkości. Ponadto Centrum dysponuje też 20 rejestratorami przejazdu na czerwonym świetle”.
W 2020 roku na podstawie zarejestrowanych przez fotoradary wykroczeń drogowych wystawiono 656 tysięcy mandatów! Były skutkiem przekroczenia prędkości przez kierowców. Jeden z przypadków szczególnie drastyczny – rekordzista jechał z prędkością 212 km/h.
A jak sytuacja wyglądała, gdy szczegółowo przeanalizowano dane z fotoradarów i porównano z wcześniejszymi latami? Nie jest dobrze.
„W 2020 r. liczba mandatów zmniejszyła się o 61 tys. w porównaniu do 2019 r.” – podkreślają eksperci rankomat.pl, ale od razu dodają: „było ich więcej niż w 2018 (o 224 tys.) i 2017 roku (o 241 tys.). Jednocześnie w 2020 r. rejestratory przejazdu na czerwonym świetle wykryły o 7 tys. więcej przewinień niż w 2019 r.”.
Milion 370 tysięcy – tyle naruszeń przepisów drogowych zarejestrowały fotoradary. Ciekawostka - piraci za kierownicą najczęściej są „fotografowani” przy… ulicy Grójeckiej w Warszawie.
Biorąc pod uwagę, że tak wielu kierowców lubi „depnąć na gazu”, mocno zaskakują wyniki sondażu przeprowadzony wśród zmotoryzowanych - wykonanego przez UCE RESEARCH dla HELPER CPP.
Co się z niego dowiadujemy? 53,9% Polaków uważa, że pojazd, który (według towarzystwa ubezpieczeniowego) uległ tzw. szkodzie całkowitej, nie powinien mieć możliwości dalszej naprawy i eksploatacji w ruchu drogowym. Niby logiczne, że nie chcemy, aby „złom na czterech kółkach” ponownie wyjeżdżał na ulice, bo to stwarza poważne zagrożenie. Jest jednak „ale”… Nie wszyscy są takiego zdania. Ich grono jest nawet całkiem spore.
Aż 31,2% osób, czyli niemal co trzeci badany nie widzi problemu! Kolejne 15 procent respondentów nie ma wyrobionego zdania w tej kwestii.
W polskim prawie brakuje przepisów, które dokładnie określają, czym jest szkoda całkowita. I dlatego opinie Polaków są podzielone. Logiczne wydaje się, że w pełni uszkodzone auto nie powinno już być dopuszczone do ruchu drogowego, ale nie zawsze tak jest. Część osób decyduje się na naprawę ze względów czysto ekonomicznych. Obecna sytuacja może sprzyjać pewnym nadużyciom.
Podobne zdania są inni cytowani eksperci. I wskazują na inne wątki dotyczącego tego zjawiska. Według Macieja Kamińskiego, prezesa HELPER CPP, zdarza się, że rzeczoznawcy naciągają kosztorysy, żeby kwota naprawy była większa niż 70% wartości pojazdu przy polisie AC. W przypadku OC musi ona przewyższać 100%. Wówczas towarzystwo może wydać decyzję o przyznaniu szkody całkowitej i auto trafia na aukcję. Ubezpieczyciel rozlicza się z poszkodowanym, wyraźnie na tym zyskując. Z kolei nabywca samochodu, będący handlarzem, naprawia go tanio. Montuje np. zamienniki lub wadliwe części z kilkunastu różnych pojazdów. I wpuszcza takie auto na rynek.
Dorota Olszewska dodaje, że problemem jest duży import samochodów z zagranicy, które już są w złym stanie technicznym. W efekcie po polskich drogach jeżdżą jedne z najstarszych pojazdów w Europie, często będące po wielu poważnych naprawach.
Wskazane praktyki powodują zagrożenie dla użytkowników. Do tego napędzają rynek kradzieży aut, bo handlarze szukają możliwie najtańszych części zamiennych. W Polsce ten temat jest zmarginalizowany. Dzięki temu doszczętnie zniszczone auta mogą być spokojnie naprawiane i nadal użytkowane. Natomiast w innych krajach nie mają one prawa do rejestracji. Ale zdarza się też odwrotnie. Wystarczy, że stosunkowo nowy samochód ulegnie drobnej kolizji, bo np. wystrzelą poduszki powietrzne i już jest kwalifikowany do szkody całkowitej.
Do tego dochodzi kolejna kwestia. Jak wynika z badania, aż 78,2% Polaków uważa, że ewentualnie naprawiony pojazd po szkodzie całkowitej powinien mieć w dowodzie rejestracyjnym obligatoryjny wpis o takim zdarzeniu. Tylko 11,6% ankietowanych jest temu przeciwnych. Natomiast 10,2% badanych nie ma zdania na ten temat.
Wprowadzenie ww. obowiązku, wzorem państw zachodnich, wyeliminowałby z rynku wiele patologii. Ukróciłoby to przede wszystkim ww. praktyki towarzystw, bo handlarze rzadziej interesowaliby się takimi autami, wiedząc o tym, że po naprawie sprzedaż mogłaby być mocno utrudniona. Na pewno uchroniłoby to konsumentów przed niebezpiecznymi sytuacjami.