[NASZ WYWIAD] Tarnawa: Wojna na Ukrainie będzie ograniczała aktywność gospodarczą w perspektywie kilku kwartałów
„Wojna na Ukrainie wpłynie u nas niewątpliwie na ceny gazu. Bo są one indeksowane do ceny ropy naftowej, w związku z czym pozostaną wysokie. A poprzez efekty wyższych cen surowców można liczyć się z podwyżkami cen na stacjach paliw, ze względu na wzrost cen ropy naftowej oraz osłabienie złotego wobec dolara” - z Łukaszem Tarnawą, głównym ekonomistą Banku Ochrony Środowiska SA, rozmawia Maciej Pawlak
Jaki wpływ na naszą gospodarkę będzie miała agresja Rosji na Ukrainie?
Kanały odziaływania tego konfliktu na gospodarkę widzę wielotorowo. Po pierwsze - poprzez kanał surowcowy; następnie: wpływu na poziom inflacji; handlu zagranicznego; przewidywalności gospodarczej: gotowości do inwestowania, zakupów dóbr trwałych; oraz poprzez kanał sektora bankowego, zwłaszcza w przypadkach tych naszych banków, które mają udziały w bankach na Ukrainie czy w Rosji. Sytuacja w odniesieniu do surowców wydaje się mieć największe znaczenie. Bowiem, Europa sprowadza z Rosji 40% swojego zapotrzebowania na surowce energetyczne. Sama Polska importuje z tego kraju 60% całego importowanego gazu. A to zaspokaja połowę całego naszego zapotrzebowania na błękitne paliwo. Pamiętajmy przy tym że na szczęście niedługo uniezależnimy się od tego to kierunku importu gazu. W tym roku bowiem ma być gotowy gazociąg z Norwegii Baltic Pipe. Tymczasem wojna na Ukrainie wpłynie u nas niewątpliwie na ceny gazu.
Dlaczego?
Bo są one indeksowane do ceny ropy naftowej, w związku z czym pozostaną wysokie. A poprzez efekty wyższych cen surowców można liczyć się z podwyżkami cen na stacjach paliw, ze względu na wzrost cen ropy naftowej oraz osłabienie złotego wobec dolara. To będzie więc, przynajmniej czasowo, oddziaływało na dalej drogie ceny zarówno nośników energii, jak i paliw dla kierowców. Choć różnie może to wyglądać w dłuższym okresie, bo przecież nie wiemy, jak sytuacja wojny na Ukrainie potoczy się w dłuższej perspektywie.
Czy można już oszacować jak bardzo wpłynie to na poziom inflacji?
Na ten moment wzrost cen paliw może ją podnieść o kilka dziesiątych 1 punktu procentowego. Mogą przy tym wystąpić efekty wtórne. Bo przecież Ukraina to producent żywności, a koszty paliw to także komponent kosztów przedsiębiorstw, a ponadto wyższe ceny gazu przekładają się na wyższe ceny nawozów itd. Zapewne w krótkim okresie - w porównaniu do sytuacji, gdyby do wojny na Ukrainie nie doszło - inflacja będzie więc wyższa. Trudno oszacować o ile, bo to przecież zależy od sytuacji na rynku surowców.
I od rozwoju wojny na Ukrainie.
Jasne. Możemy w tej sytuacji jedynie generalnie powiedzieć o pewnych kierunkach rozwoju sytuacji. Ale z drugiej strony - rzecz jasna w zależności od tego, jak bardzo nasili się niepewność na rynkach w bliższych i średnim okresie - to wiadomo, że ta wojna będzie ograniczała aktywność gospodarczą w perspektywie kilku kwartałów. Wyższe ceny surowców, których się nie da przerzucić na finalnych odbiorców, mogą oznaczać, że dochody realne będą słabsze. A to z kolei może osłabić poziom konsumpcji. Niepewność związana ze zmiennością na rynkach znajdzie z kolei odzwierciedlenie we wstrzymywaniu się części przedsiębiorstw z inwestycjami. Trudno w tej chwili oszacować - w jakiej to nastąpi skali.
A jak będzie wyglądała sytuacja w handlu zagranicznym?
Polska nie znajduje się w bardzo złej sytuacji pod tym względem, w odróżnieniu np. od republik bałtyckich, bo Rosja ma zaledwie 3% udziałów w naszym eksporcie ogółem. Ale w niektórych branżach może mieć to znaczenie, np. w sektorze handlu żywnością. Jeśli sytuacja związana z wojną na Ukrainie w miarę się ustabilizuje w jakimś punkcie równowagi, to zapewne i tak handel zagraniczny pozostanie ograniczony wskutek obowiązywania nałożonych na Rosję sankcji. Jak bardzo mocno - zależy od dalszego rozwoju sytuacji. Dopiero gdy osiągnięty zostanie ten „punkt równowagi” geopolitycznej będzie można szacować precyzyjnie. Obecnie sytuacja wygląda tak, że agresja Rosji na Ukrainę będzie dla naszej gospodarki oznaczać w krótkim okresie nieco wyższą inflację - w zależności od sytuacji na rynkach surowców. Ale trzeba się też liczyć z tym, że osłabiona również będzie aktywność naszej gospodarki - wskutek wyższych cen surowców i zakłóceń w handlu zagranicznym. Zwłaszcza od drugiego kwartału, przez kolejne kwartały. w ten sposób pogorszona zostanie aktywność zarówno przedsiębiorstw, jak i gospodarstw domowych. Rzecz jasna szczegółowe prognozy będą możliwe, gdy poznamy sytuację w nowym punkcie równowagi.
Wysokość stopy bezrobocia w styczniu (5,5%, tj. 927 tys.) nie stanowi zaskoczenia. Jednak dość znaczące różnice w jego wysokości (poniżej 2% Warszawa, Wrocław, czy Poznań vs. 12,6% - Radom czy 12,0% - Włocławek) utrzymują się od lat. Czy są szanse na to, by je w sposób istotny zmniejszyć? Jak jedne z najniższych poziomów bezrobocia w krajach UE przekładają się na szanse dalszego rozwoju polskiej gospodarki?
Warto wskazać, że to 5,5% bezrobocia tak, jak w styczniu br., było także w styczniu 2020 r., a więc u progu pandemii COVID-19. Podobnie wyglądało to w liczbach bezwzględnych (w styczniu 2020 r. bezrobotnych było łącznie 921 tys.). Można więc powiedzieć, że zatoczony został krąg.
Co to znaczy?
Otóż sytuacja na rynku pracy powróciła po okresowym wzroście liczby bezrobotnych do powyżej 1,1 mln bezrobotnych w szczycie pandemii, do okresu sprzed niej. Zapewne w najbliższych kilku miesiącach - najpóźniej w marcu-kwietniu - zejdzie jeszcze poniżej najniższych poziomów sprzed pandemii.
A co z perspektywą zacierania obecnie sporych różnic regionalnych w zakresie wysokości bezrobocia?
Ich zmniejszenie jest praktycznie bardzo mało prawdopodobne. Bowiem, z natury rzeczy, duże metropolie charakteryzują się większą nierównowagą popytu i podaży na pracę - przeważa tam popyt na pracę. Dzieje się tak ze względu na skupienie przedsiębiorstw, centrów dużych firm, instytucji i urzędów. Taka sytuacja występuje praktycznie we wszystkich krajach świata. W zależności od tego, jak rozwinięta jest infrastruktura, zarówno „twarda”, jak i „miękka”: arterii komunikacyjnych, komunikacji publicznej, istniejących urzędów i instytucji, czy rozwiniętej infrastruktury cyfrowej, te nierównowagi mogą się jednak zmniejszać.
Na jakiej zasadzie?
Sama pandemia pokazała, jak w niektórych obszarach, choćby usług, w których nie ma konieczności bezpośredniego kontaktu z klientami, konieczność bycia na miejscu, w biurze - nie jest już potrzebna. A więc, że decentralizacja rynku pracy może postępować. Natomiast zapewne istniejące bariery mentalne powodują, że praca zdalna nie jest jeszcze bardzo rozpowszechniona. Teoretycznie można sobie wyobrazić, że dobry informatyk, uzbrojony w odpowiednią infrastrukturę, mógłby sobie mieszkać np. na podlaskiej wsi i z tego miejsca świadczyć pracę. I w ten sposób zmniejszać w tamtym rejonie poziom bezrobocia. Takie miejsce ma w końcu zalety: niższe koszty życia, a z drugiej strony piękna przyroda na wyciągnięcie ręki. Zresztą takie procesy postępują. Pandemia pokazała, że jest to możliwe. Natomiast czy ten proces wyrównywania sytuacji na rynku pracy w wielkich miastach i w mniejszych miejscowościach zaczął się już w okresie pandemii? Nie sądzę, bo musimy dostrzec trwałą zmianę modelu funkcjonowania firm.
To znaczy?
Że firmy się zmienią i przekształcą swój model pracy. Wtedy teoretycznie jest możliwe, że osoby o wysokich kwalifikacjach będą mogły mieszkać na obszarach, z natury rzeczy uważanych za charakteryzujące się „z natury rzeczy” wysoką stopą bezrobocia. Wszystkie te procesy zapewne w końcu będą miały miejsce, ale póki co - jest to pieśń przyszłości. I obecnie nie wiadomo czy i kiedy to faktycznie nastąpi. Wciąż bowiem powszechny jest nawyk życia i pracy w dużych miastach - centra przyciągają. Niemniej pandemia upowszechniła pracę zdalną. Wykonujący ją zapewne już nie powrócą do klasycznego kształtu pracy biurowej sprzed pandemii.
Lutowe wskaźniki ogólnej koniunktury gospodarczej, rejestrowane przez GUS na podstawie wywiadów przeprowadzanych wśród przedsiębiorców, wskazują na dość istotne zróżnicowanie w zależności od branży: zakwaterowanie i gastronomia (-15,8) budownictwo (-15,4), czy handel hurtowy (-1,5), a informacja i komunikacja (12,8). Kiedy i pod jakimi warunkami wartości wskaźników dotyczących dwóch pierwszych branż osiągną dodatnie wartości?
Na początek jedna uwaga. W przypadku wskaźników koniunktury ważne są zmiany w czasie. Mniej nam mówią te różnice w poziomach między poszczególnymi branżami, choć oczywiście bilans odpowiedzi przedsiębiorców z danej branży bardziej śledzi się ze względu na postępujące trendy. Natomiast można byłoby się trochę zdziwić, że w budownictwie - w którym wydawałoby się, że panuje dobra koniunktura - wyniki są stosunkowo słabe. Jest przy tym wspólny mianownik dla większości ocen koniunktury, które pojawiły się w ostatnim czasie (co też odzwierciedlają badania koniunktury NBP). Otóż oprócz tego, że w tych badaniach koniunktury przedsiębiorcy często odzwierciedlają swoje oczekiwania co do przyszłości w zakresie aktywności na podstawie własnych obserwacji branży na rynku, to jeszcze teraz doszedł bardzo istotny element, który może tłumaczyć słabsze wyniki koniunktury branży budowlanej, to są koszty. One bardzo mocno wybrzmiały w ostatnich kwartalnych wynikach koniunktury autorstwa NBP. Jakkolwiek możemy powiedzieć, że generalnie koniunktura i w przemyśle i w budownictwie z punktu widzenia aktywności, czyli wykonywanej w ich ramach pracy, nie stoi na najgorszym poziomie. A jednak występuje przy tym obawa, że wzrostu kosztów nie uda się przerzucić na odbiorców - bo jego przyczyny wiążą się przecież ze wzrostem kosztów energii, surowców, gazu, który przecież obciąży wyniki finansowe przedsiębiorstw.
Co to w praktyce oznacza?
To może stać się istotnym elementem, który tłumaczy obecną sytuację: z jednej strony jest nieźle, bo z zapaści covidowej wychodzimy w relatywnie niezłym stanie ze względu na wyniki przemysłu czy właśnie budownictwa, to faktycznie nastroje przedsiębiorców tego nie odzwierciedlają, a nawet się pogarszają z początkiem roku. I to mimo, że te dane wyglądają nieźle. W przypadku budownictwa należy jeszcze poczynić zastrzeżenie, że przecież ta branża dzieli się na szereg segmentów: budynki mieszkalne, biura, magazyny, centra handlowe, obiekty infrastrukturalne. A w każdym z nich sytuacja wygląda inaczej. Z kolei w przypadku ocen koniunktury dotyczących usług, handlu czy turystyki wiążą się ściśle ze spuścizną covidowych lockdownów, są z punktu widzenia przedsiębiorców - tak, jak w przypadku budownictwa - ponoszone przez nich koszty. Widać to w obszarze oczekiwań czy barier, które odczuwają przedsiębiorcy. Jest to czynnik, który ich niepokoi.
Zatem wskaźniki koniunktury dotyczące zakwaterowania i gastronomii oraz budownictwa jeszcze długo nie osiągną dodatnich wartości?
W przypadku tej pierwszej branży najistotniejszy jest wpływ ograniczeń pandemicznych. Powrót do poziomów sprzed COVID-19 będzie na pewno długi, bo istnieje spora liczba firm, które przez długie miesiące wegetowały. Zanim powrócą one do optymizmu sprzed dwóch-trzech lat to potrwa. Także w przypadku budownictwa, gdzie dużą rolę odgrywają czynniki kosztowe, będą one jeszcze długo odczuwalne.
W styczniu br., wg danych GUS, spośród badanych 324. wyrobów wytworzonych większość - bo dla 190. pozycji ich produkcja okazała się wyższa niż w styczniu 2021 r., podobnie spośród 239. wyrobów i grup asortymentowych wyprodukowanych i sprzedanych 127 pozycji, produkcja i sprzedaż była wyższa niż w styczniu 2021 r. Czy oznacza to trwały powrót do koniunktury w produkcji i sprzedaży wyrobów przemysłowych?
To, że produkcja jest wyższa niż przed rokiem, generalnie powinno być normą. To nie zaskakuje. Wskaźniki produkcji przemysłowej były w styczniu na dobrym poziomie. Powtórzył się bardzo dobry wynik z grudnia 2021 r. i całkiem niezły listopadowy. Oznacza to, że już na przełomie roku doszło do bardzo solidnego odbicia produkcji przemysłowej. Możemy wskazać, że oddziaływały na ten proces czynniki nadzwyczajne. Np. to, że w porównaniu z końcówką 2020 r. aż o 50% skoczyła produkcja energii elektrycznej. Stało się tak wskutek tego, że eksportujemy dużo energii elektrycznej, bo elektrownie gazowe za naszymi granicami miały się pozamykać, czy ograniczyć aktywność - wskutek drastycznych wzrostów cen gazu. Ale pod koniec ub. roku odblokowały się także generalnie wcześniejsze wąskie gardła w globalnych łańcuchach dostaw, zwłaszcza w przemyśle motoryzacyjnym. A zatem generalnie obecnie przeżywamy bardzo dobrą koniunkturę w przemyśle już od co najmniej połowy 2021 r., a może nawet od II kwartału ub.r. Jak do tej pory ona wciąż trwa i u progu br. była wciąż bardzo dobra.
Z czego to wynika?
Złożyło się na to kilka elementów. To, że społeczeństwo dysponowało większymi oszczędnościami, bo zmniejszyły się rozmiary wyjazdów turystycznych, mniej wydawaliśmy na zakup mebli, przeprowadzanie remontów mieszkań itd. Zresztą podobnie wyglądało to praktycznie na całym świecie. Ale ten trend został na jesieni ub.r. nieco przyblokowany, ale teraz znów się odblokowało, bo z powodów przygasania pandemii Chiny nie zamykały się tak, jak wcześniej. A to pomogło także naszemu przemysłowi. Ale można jednocześnie powiedzieć, że jeśli świat będzie stopniowo wracał do odradzania usług na większą skalę, to równolegle popyt na dobra trwałego użytku będzie słabł, dlatego produkcja dóbr trwałego użytku będzie powoli zwalniała w trakcie roku. Tak więc dane ze stycznia o produkcji dóbr stanowią kolejną odsłonę rewelacyjnych danych z przemysłu, który paradoksalnie okazał się beneficjentem koronakryzysu - szybko się pozbierał, niemając większych problemów (oprócz tych związanych z przerwanymi łańcuchami dostaw). To wszystko potwierdza, że sektor przemysłowy wciąż kwitnie. Tak dobre dane pewnie nie będą do powtórzenia, bo już są bardzo „wyżyłowane”. W sumie jest i tak dobrze, bo całkiem nieźle było już w ub. roku.
Według danych GUS w całym ub.r. zanotowano w Polsce łącznie 22,2 mln turystów (w tym zagranicznych 2,5 mln), korzystających z bazy noclegowej. W porównaniu z 2020 r. (13,1 mln, w tym zagranicznych 1,9 mln) są to lepsze rezultaty. Jednak do wyników z 2019 r. (53,7 mln, z tego 15,1 mln zagranicznych) jeszcze daleka droga. Czy, zakładając, że obecna tendencja do słabnięcia pandemii potrwa dłużej, mamy szanse w br. dogonić rezultaty z 2019 r., czy też jest to dłuższa droga?
W tym roku dogonienie przez tę branże wyników z 2019 r. jest niemożliwe. Bo już początek obecnego roku był już nienajlepszy. Przy czym 2020 r. okazał się dla tej branży Armagedonem. Na szczęście w tym roku mimo wszystko sytuacja powinna się poprawiać. Teoretycznie można byłoby sobie wyobrazić, że zaczyna się nadrabianie zaległości. Lato ub. roku pokazało, że zaczynało następować odrodzenie i zima w tym roku była na pewno lepsza niż rok wcześniej, kiedy w dużej mierze obowiązywały lockdowny. Jednak mimo, że w ostatnich miesiącach nie obowiązywały ostre obostrzenia, miało miejsce powstrzymywanie się od wyjazdów - wielu ludzi z nich po prostu zrezygnowało. Nie jest też porównywalna z 2019 r. skala zagranicznego ruchu turystycznego do Polski.
Faktycznie w 2021 r. skala wykorzystywania naszej bazy noclegowej przez gości zagranicznych była wciąż relatywnie niska w porównaniu z 2019 r. W ub.r. wykorzystało ją ok. 2,5 mln turystów zagranicznych, podczas, gdy dwa lata wcześniej przyjechało ich 15,1 mln.
To jest faktycznie ogromna różnica. Możemy sobie w dodatku wyobrazić, w jak dramatycznej sytuacji znajdują się tradycyjne turystyczne destynacje europejskie, jak Włochy, Grecja czy Hiszpania, gdzie usługi turystyczne stanowią istotną część PKB tych krajów. W dodatku wciąż przecież obowiązują dodatkowe, wiążące się z kosztami, obowiązki dla osób przekraczających granice: przeprowadzania testów na COVID, kwarantannach. Zatem dopóki wciąż pandemia będzie sezonowo się zaostrzała, póty trudno oczekiwać powrotu ruchu turystycznego nawet w okolice jego poziomu sprzed pandemii. Bo jeśli sezonowo powróciłyby lockdowny, czego przecież nie można wykluczyć, to i tak społeczeństwo jeszcze zapewne długo będzie bardzo ostrożnie podejmować decyzje o ewentualnych wyjazdach turystycznych. I mobilność pozostanie na słabszym poziomie niż przez pandemią. Kiedy dojdziemy do momentu, w którym koronawirusa będziemy traktować tak, jak sezonową grypę, tego przecież nie wiemy. Wobec tego sami przedstawiciele branży turystycznej mówią, że na powrót w niej do pełnej normalności przyjdzie jeszcze czekać lata: jeśli sytuacja będzie się normalizowała z roku na rok, to, jak dobrze pójdzie, poziom ruchu turystycznego z 2019 r. powróci dopiero ok. 2025 roku. Biorąc jednak pod uwagę ryzyka pojawiania się kolejnych mutacji koronawirusa, to jednak oznacza, że i ta data nie jest wcale pewna.